Partner: Logo FacetXL.pl

Do małej miejscowości na północy Niemiec, w Schleswig-Holstein przyjechała tuż po studiach. Ma tu rodzinę, krewnych. Szybko się zaaklimatyzowała. Poznała tu też swojego przyszłego narzeczonego. Wynajmują razem mieszkanie, urządzają go, dorabiają się. Od pięciu lat Ewa pracuje w dużej kawiarni niedaleko plaży nad Bałtykiem – z ogromnym tarasem.

- To rodzinny biznes – mówi. - Ta kawiarnia działa w miasteczku od lat. To jeden z najstarszych lokali. Z tradycjami.

Ewa już przed wyjazdem z Polski mówiła biegle po niemiecku. Uczyła się go w szkole, chodziła na kursy, co roku wyjeżdżała też do Niemiec. Tak szlifowała język. Zna także perfekt angielski.

- Właścicielem kawiarni jest przesympatyczny 45-latek, który odziedziczył lokal po swoich rodzicach – mówi Ewa. - Traktuje nas jak ojciec. Idealny szef.

Oprócz Ewy, w kawiarni są jeszcze dwie kelnerki – z Bośni i Ukrainy oraz kucharz. Miejscowy.

- Szef sam ogarnia wszystko – wyjaśnia Ewa. - W pracy jest od rana do wieczora. Kawiarnia to jego drugi dom. Zresztą mieszka naprzeciwko lokalu. Nie ma daleko do pracy. Drzwi w drzwi.

Na zarobki nie narzeka. Ma stałą pensję 1600 euro, do tego dochodzą napiwki – w sezonie nawet dodatkowe tysiąc euro. Jej narzeczony pracuje również w gastronomii, ale na własny rachunek. Jak jest dobry miesiąc, to potrafi wyciągnąć nawet 3500 euro.

- W Polsce na studiach też dorabiałam w restauracji, ale to były jakieś śmieciowe umowy, nigdzie nie rejestrowane – mówi. - Zarabiałem też jakieś grosze. Tutaj mamy wszystko legalnie, urlopy, nadgodziny.

Do obsługi ma ponad 40 stolików. W sezonie, przy ładnej pogodzie niemal wszystkie są zajęte. Nie ma czasu na chwilę wytchnienia. Są dni, kiedy nie czuje nóg.

- Najgorzej jak wpadnie jakaś zorganizowana grupa czy wycieczka – mówi. - W ubiegłym tygodniu przyjechała taka grupa emerytów z Hamburga. Zajęli wszystkie stoliki. Każdy chciał być jak najszybciej obsłużony. Kawa i ciastka – tego sprzedajemy najwięcej. I trafiła mi się klientka, która złożyła zamówienie jako jedna z pierwszych, ale jak tylko zaczęła jeść, to od razu prosiła o rachunek. I nie pomogły tłumaczenia, że musi chwilę poczekać. Za każdym razem, kiedy przechodziłam z tacą obok jej stolika, to głośno krzyczała, że chce zapłacić. Nawet jej znajomi byli zirytowani i mówili jej, żeby najpierw zjadła, a potem żądała rachunku. A gdzie tam. Uparła się i musiałam podać jej rachunek. Dostałam odliczone pieniądze co do grosza – 6,90 euro za kawę i jabłecznik. Ani centa napiwku. Jeszcze rzuciła jakąś kąśliwą uwagę, że musiała zbyt długo czekac na rachunek.

Ewa zauważyła, że od pewnego czasu Niemcy liczą się bardziej z wydatkami. Widać to także w „jej” kawiarni. Zdarza się, że kręcą nosem na ceny. Wcześniej tego nie zauważyła.

- Ciastka sprzedajemy na wagę – mówi. - Od pewnego czasu słyszymy cierpkie uwagi, że za pięć euro, to powinien być większy kawałek tego ciasta. Widać zresztą po zamówieniach, że wiele osób nie szasta już tak pieniędzmi na lewo i prawo jak kilka lat temu. Ale na szczęście napiwki się nie zmniejszyły.

Większość gości jest zadowolona z obsługi. Niektórzy zagadną, spytają gdzie jest najbliższy sklep, albo gdzie można wypożyczyć rower. Trafiają się jednak i tacy, którzy są niezwykle roszczeniowi i nieprzyjemni. Tak jak miesiąc temu para młodych Niemców, których właściciel wyprosił z lokalu.

- To była chyba najbardziej przykra sytuacja, jaką tu przeżyłam – mówi Ewa. - Najpierw ryczałam jak bóbr, a potem miałam ochotę oblać ich wodą.

Byli w wieku Ewy. Usiedli na tarasie. Kiedy podeszła, spytali o rodzaje ciastek. I się zaczęło…

- Mamy ich kilkadziesiąt – wyjaśnia nasza bohaterka. - Przy wejściu i na sali są wyraźne napisy, że ciasta zamawiamy w środku. Są wyeksponowane za szybą. Każdy może je zobaczyć. Tak też wyjaśniłam. Wtedy młoda Niemka spytała mnie, czy oni mają wobec tego urządzić sobie spacer po kawiarni, bo mi się nie chce wymieniać rodzajów ciastek? Jeszcze raz spokojnie wytłumaczyłam, że takie mamy zasady w lokalu. Zresztą do tej pory nigdy nie spotkałam się, żeby ktoś to krytykował. Wręcz przeciwnie. Wtedy usłyszałam, że „jestem jakaś głupia”. Nie wytrzymałam. Odwróciłam się na pięcie i odeszłam od stolika. Poprosiłam koleżankę, żeby ich obsłużyła. Kiedy podeszła do ich stolika, to usłyszała, że „ta przygłupia Polka się chyba obraziła”. I rechot.

Ta para nie została w ogóle obsłużona. Tak zadecydował właściciel, który był świadkiem tej sytuacji. Zresztą widział, jak Ewa płakała jak bóbr. Grzecznie, ale stanowczo powiedział im, że nie pozwoli na takie traktowanie pracowników i najlepiej im zrobi spacer, ale nie po kawiarni, ale po plaży. Wyszli jak niepyszni.

- Takie sytuacje zdarzają się na szczęście sporadycznie – wyjaśnia Ewa. - Ale też przypomina mi się sytuacja, kiedy jedna z klientek, młoda dziewczyna, chciała zjeść lody włoskie. Nie mamy u siebie takich. Zdradziłam jej, że niedaleko od nas, w kierunku plaży znajdzie lodziarnię prowadzoną przez Greka, gdzie kupi wyśmienite lody włoskie, bo rzeczywiście są dobre. Pani – ku mojemu zaskoczeniu – była oburzona. Stwierdziła, że nie będzie nabijać kabzy jakiemuś Grekowi. Gdyby to była lodziarnia Niemca, to owszem, poszłaby tam. Szef, który przysłuchiwał się tej rozmowie, wykazał się dowcipem. Ponieważ wcześniej ta pani pytała o coś do jedzenia, którego u nas nie ma, to dodał, że gdyby chciała coś dobrego zjeść, to poleca niedaleko tajską restaurację, która serwuje m.in. sznycel wiedeński z sosem beszamelowym.

– Sznycel jest jednak austriacki, sos francuski, a kuchnia głównie tajska, ale restaurację dzierżawi Niemiec – powiedział. Pani nic nie powiedziała. Wyszła. Miała obrażoną minę.

Kilka nieprzyjemnych incydentów odczuła też na swoje skórze Irina, jej koleżanka z kawiarni. Ukrainka.

- Tu, gdzie mieszkamy, jest mało turystów z zagranicy – mówi Ewa. - Głównie Niemcy. Ale raz przyszli Polacy. Dwa małżeństwa w średnim wieku. Pili sporo alkoholu. Obsługiwała ich Irina. Zaczęli z nią rozmawiać po niemiecku, ale ktoś wyczuł jej śpiewny akcent. Przyznała, że jest z Ukrainy. Wtedy jedna z kobiet rzuciła, że powinna chyba być na froncie, a nie tutaj. A to był temat, którego Irina unikała jak ognia. Nawet ze mną rzadko o tym rozmawiała, ja nie wypytywałam, widziałam, że to dla niej trudne. Ale tej klientce odpowiedziała. Że ojciec kazał jej wyjechać z Chersonia. Nie chciał stracić jedynego dziecka, bo jego syn zginął na froncie. Jej brat był dwa lata starszy od niej. Znałam tę historię. Irina zdjęcie brata nosiła w portfelu. Kiedyś ją o to spytałam. Ojciec Iriny musiał uciekać na wschód. To zawsze bliżej córki. A ona odkłada każde euro, żeby po wojnie pomóc ojcu odbudować dom. Bo po bombardowaniu zostały tylko same mury i kawałek dachu. Moi rodacy zamilkli. Irina spytała na koniec, czy mają jeszcze jakieś pytania. Nie mieli.

Ewa na początku swojej pracy była zszokowana, że w wielu niemieckich lokalach stałymi klientami są goście, którzy przychodzą tu ze swoimi czworonogami.

- Uwielbiam zwierzęta, zwłaszcza psy i byłam od początku tym zachwycona – przyznaje Ewa. - Mamy dla nich przygotowane specjalne smaczki. Są psy naszych stałych klientów, które na mój widok merdają radośnie ogonem, a niektóre najchętniej zalizałyby mnie ze szczęścia, bo wiedzą, że zaraz dostaną swój przysmak. Zawsze jednak pytam właściciela, czy sobie tego życzą. Jeden z moich stałych gości przychodzi raz na jakiś czas ze swoim wilczurem. To mój ulubieniec. Rocky. Dostał kiedyś ode mnie ogromną kość z golonki. Z naszą kawiarnią sąsiaduje sklep mięsny i znajomy sprzedawca zostawia mi czasami jakieś kości dla psa mojej cioci. Ale ta była za duża dla jej jamnika. Pan wilczura oczywiście pozwolił. Pies dumnie siedział na tarasie z tą kością w pysku i widać było, jaki jest szczęśliwy. Kości jednak nie tknął. Tak wyszli. Za jakiś czas przyszli na kawę. Wilczur oczywiście na mój widok wykonał taniec radości, dostał smaczek, ale o żadnej kości nie mogło już być mowy. Okazało się, że jak wtedy wrócili do domu, to wilczur postanowił schować kość z golonki „na lepsze czasy”. A że nie był zdecydowany co do wybory kryjówki, to wykopał kilka ogromnych jam na działce, niszcząc rabatki z kwiatami i kawałkiem warzywniaka. Porę na kopanie wybrał też mało odpowiednią – po deszczu. I tak cały umorusany w błocie wskoczył potem na kanapę w domu.

Nasza rozmówczyni podkreśla, że przepisy sanitarne w gastronomii niemieckiej nie są tak rygorystyczne jak w Polsce. Tu wystarczy obejrzeć kilkudziesięciominutowy film instruktażowy o tym, jak trzeba dbać o higienę w lokalu i tyle. Żadnych badań, a kontrole tamtejszego Sanepidu są niezwykle rzadkie.

Ewa razem z narzeczonym w każdej wolnej chwili starają się poznać Niemcy. Jeśli mają wolne, to wsiadają w samochód i zwiedzają okolice. Jak zgłodnieją – odwiedzają miejscowe restauracje czy bary. I narzekają.

- Nie możemy się przyzwyczaić do niemieckiej, typowej kuchni – kończy Ewa. - Nic nas przez te lata nie porwało. Często gotujemy sami w domu, ale to, co kupujemy często nam po prostu nie smakuje. Najgorsze jest chyba pieczywo. Wędliny też mają niedobre. Zresztą ciastek u siebie w kawiarni także nie jadam. Jak moja babcia zrobi prawdziwy sernik czy szarlotkę z jabłek, a nie jak u nas w lokalu z sinej pulpy ze słoika, to wiem, że to jest ciastko.

 

 

 

 


 

Tagi:

Niemcy,  praca,  restauracja, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz