Partner: Logo FacetXL.pl

Krzysztof Dudziński z Lublina oddał kiedyś swojego rovera do znanego warsztatu samochodowego, którego poleciał mu znajomy. Bardzo żałował potem tej decyzji.

- Owszem, sam warsztat był bardzo nowoczesny, w środku czyściutko, kawa, herbata dla klienta, muzyczka, kanapa, na której można poczekać w czasie naprawy, ale to jedyne, co było pozytywne – mówi. - W samochodzie mieli mi zmienić olej, filtry oraz sprawdzić szczelność jednego koła, bo co jakiś czas musiałem je dopompowywać. Wszystko miało trwać do godziny. W tym czasie siedziałem sobie wygodnie na kanapie i przeglądałem gazety. I rzeczywiście, nie upłynęła godzina kiedy rover był gotowy. Zapłaciłem za wszystko ponad 800 złotych. Tyle ile miało być. Co z tego, skoro przed domem zapaliła się na desce kontrolka silnika, a on sam „wszedł” w tryb awaryjny. Ledwo dojechałem na miejsce. Okazało się, że mechanik nie dokręcił filtra oleju. Cały silnik był zapaćkany. Lało się z niego. Cały podjazd był w oleju. Następnego dnia miałem jechać z reklamacją i podczas jazdy coś mi zaczęło stukać. Dobrze, że trochę znam się na samochodach, bo od razu się zatrzymałem. Zorientowałem się, że koło było niedokręcone – to, które mi reperowali. Śrubę można było dokręcić ręką. Już do nich nie pojechałem. Nie chciałem się denerwować. Zadzwoniłem tylko, że mają najgorszy warsztat w mieście. Pan z recepcji, który odebrał telefon – owszem, kajał się, przepraszał, ale strach pomyśleć, co by mogło się stać, gdyby przez ich partactwo komuś odpadło koło. Do dzisiaj omijam ten zakład szerokim łukiem.

Podobne złe doświadczenia – również z warsztatem samochodowym ma znajomy pana Krzysztofa, który swojego seata zostawił w innym lubelskim zakładzie. I też żałuje tego do dzisiaj.

- To była drobna stłuczka – opowiada pan Zbigniew. - Ale trzeba było m.in. wyklepać i pomalować przedni błotnik. Lakiernika miałem na osiedlu. Mały warsztat, ale zawsze stało przy nim kilka samochodów. Naprawa miała kosztować 1200 złotych.

Kiedy pan Zbigniew umówionego dnia miał odebrać samochód, to nogi się pod nim ugięły.

- Właściciela nie było – mówi. - Błotnik robił młody pracownik. Miał nie więcej niż 20 lat. Nie wiem, czy ja bym lepiej tego nie zrobił.

Nie dosyć, że błotnik był źle spasowany, z niedokładnie dotartą szpachlą, to na dodatek miał inny odcień.

- Najgorsze było to, że ten przyszły blacharz, bo on musiał się jeszcze sporo uczyć, wmawiał mi, że kolor jest taki sam jak oryginał – mówi nasz rozmówca. - Zero samokrytyki. Mam wrażenie, że on był jeszcze zadowolony ze swojej pracy.

Nie był natomiast zadowolony jego szef, który następnego dnia pojawił się w warsztacie.

- Nie wiem, czy zwolnił tego pracownika, bo nie było go wtedy w pracy – wyjaśnia pan Zbigniew. - Ale zachował się jak trzeba. Przynajmniej nie wmawiał mi, że błotnik jest fachowo naprawiony. Za trzy dni odebrałem samochód z już profesjonalnie wykonaną naprawą. Zawsze jak przejeżdżam czy przechodzę obok tego zakładu, to nigdy nie widziałem już żadnego pracownika. Właściciel chyba się zraził, żeby już kogokolwiek zatrudniać po tej wpadce.

Sto złotych – tyle zapłacił z kolei pan Tadeusz w warsztacie za usługę, która nie doszła w ogóle do skutku. Za co zatem zapłacił? Za dobre chęci mechanika.

- Miałem kiedyś problemy ze swoim renaultem – mówi. - Silnik nie pracował na wszystkich cylindrach, czasami gasł ,szarpał. Na sąsiedniej ulicy otworzył się akurat nowy warsztat. Pojechałem tam, żeby podpięli auto do komputera. Dwaj panowie najpierw szukali odpowiedniej złączki, a po kwadransie stwierdzili, że nie mogą się swoim sprzętem połączyć z komputerem. Rozumiem, gdyby to był jakiś rzadki model renault, a to było typowe kangoo. Z grzeczności spytałem, ile płacę. Bez mrugnięcia okiem jeden z nich zażądał stu złotych. Zapłaciłem. Potem jednak pomyślałem, że to były pieniądze wyrzucone w błoto, ale już machnąłem ręką. W innym warsztacie połączyli się bez problemu. To była uszkodzona cewka.

Okazuje się, że na niesolidnych fachowców można też trafić w innej branży. Chociażby budowlanej. Wie coś o tym Bartłomiej Zalewski, lekarz z Warszawy.

- Kilka lat temu postanowiłem z żoną odświeżyć nasze mieszkanie – mówi. - Chodziło o malowanie i demontaż kabiny prysznicowej. Zależało nam na czasie i żeby po remoncie było porządnie posprzątane.

Firmę polecił im znajomy ze szpitala. Sam sposób przeprowadzenia remontu wydawał się dla nich idealny. Na tydzień mieli się wynieść z domu, a w tym czasie kilkuosobowa ekipa miała zająć się resztą.

- Byliśmy zachwyceni tym pomysłem – mówi pan Bartłomiej. - Z żoną wzięliśmy wolne i wyjechaliśmy na Mazury. Cieszyliśmy się jak dzieci. Właścicielem tej firmy był kuzyn tego mojego znajomego. Ręczył za nich i za ich solidność.

Kiedy właściciele mieszkania wrócili z urlopu – przeżyli szok. Nie dosyć, że wszystkie pomieszczenia były pomalowane byle jak, to na dodatek źle zamontowali odpływ prysznica, a w całym mieszkaniu było pełno pyłu, kurzu i plam na podłodze.

- To był jakiś koszmar – mówi nasz bohater. - Podejrzewam, że im się nie chciało nawet zabezpieczyć listew i okien przed malowaniem, bo wszystko było zabrudzone farbą. Tam, gdzie mieli w niektórych miejscach zaszpachlować ściany, to zrobili to tak niechlujnie, że pod światło widać było każdą nierówność. Totalne partactwo.

Czarę goryczy dopełnił fakt, że „fachowcy” poszli na taką łatwiznę, że nie pomalowali nawet części ściany za regałem. Nie chciało im się go pewnie przesuwać do końca. Myśleli, że nikt tam nie będzie zaglądać. Największy popis nieudolności dali jednak w łazience. Tak zamontowali odpływ, że woda zbierała się w przeciwległym kącie, zamiast spływać.

- Sąsiedzi nam potem donieśli, że codziennie u nas był ktoś inny – mówi pan Bartłomiej. - Widocznie mieli kilka robót jednocześnie i przerzucali pracowników z miejsca na miejsce. Przed wyjazdem daliśmy właścicielowi zaliczkę na robociznę. Farby kupiła żona już wcześniej.

Remont, który miał być przeprowadzony szybko, sprawnie i pod nieobecność właścicieli okazał się totalną klapą. Zleceniobiorca, kuzyn ich znajomego lekarza przez dłuższy czas migał się z dokończeniem prac, nie odbierał telefonów.

- W końcu dorwałem go na jednej budowie – kończy nasz bohater. - Powiedziałem mu wprost, że nie mam czasu na chodzenie po sądach; od tego mam swojego adwokata. Dałem mu dwa tygodnie czasu. Chyba się przestraszył, bo w długi weekend wszystko poprawili. My w tym czasie wzięliśmy dyżury, a potem nocowaliśmy w hotelu. Trochę nerwów nas to jednak kosztowało. Z tego co wiem, właściciel tej firmy miał potem jakieś kłopoty, bo był podwykonawcą dewelopera i nie chcieli przyjąć mieszkań, które on wykańczał. Jakoś mnie to nie dziwi.

Do speców naprawiających piecyki i kotły gazowe zraził się z kolei Jarosław Kowalski z Lublina. Na naprawę, a raczej próbę naprawy wydał u trzech fachowców ponad 700 złotych. Zupełnie niepotrzebnie.

- Może bym uniknął tych kosztów, gdybym nie był typowym humanistą – mówi. - Nie znam się zupełnie na technice, dlatego pewnie każdy fachowiec to wykorzystuje, a ja często płacę jak za zboże.

Jego kocioł gazowy zaczął szwankować tuż przed zimą. Zaczęło się od tego, że włączał się i wyłączał kiedy chciał. Nie chciał „współpracować” z programatorem.

- Pierwszy fachowiec spędził u mnie ponad godzinę – mówi. - Coś tam czyścił, przedmuchiwał, widać że nie do końca wiedział na czym problem polegał. Tak mi to wyglądało. Niby było trochę lepiej, ale za kilka dni znów to samo. Drugi spec przez telefon od razu powiedział, że to wina jakiegoś zaworu, przyjechał, wymienił. Stwierdził, że jak nie pomoże, to najlepiej wymienić kocioł na nowy, bo ten jest już zbyt zużyty. Ta jego naprawa nic nie dała. Trzeci fachowiec z kolei – z autoryzowanego warsztatu – wziął tylko 150 złotych za dojazd. Stwierdził, że trzeba wymienić płytę główną, ale to się chyba nie bardzo opłaca i może mi polecić nowy kocioł w dobrej cenie.

Pan Jarosław nie zdecydował się na wymianę kotła. Okazało się, że ten trzeci fachowiec postawił prawidłową diagnozę. Wina leżała rzeczywiście w płycie głównej. Nie trzeba jej było jednak wymieniać, ani tym bardziej mieć w planach zakup nowego kotła.

- Pomógł mi zupełnie mój najbliższy sąsiad – przyznaje pan Jarek. - To taka złota rączka. Przypadkowo zgadaliśmy się przed domem. Sam zaproponował, że obejrzy ten kocioł. Coś tam w nim pokręcił, pogmerał i zabrał ze sobą tę płytę czy jakiś regulator do domu. Okazało się, że trzeba było wymienić jedynie jakiś rezystor, który kosztował kilka złotych. Wymienił i kocioł hula aż miło. Za to urządziłem grilla z piwem dla mojego „wybawcy”. Korciło mnie, żeby zadzwonić do tych moich fachowców od siedmiu boleści, ale machnąłem już ręką.

 

 


 

 


 

 

 

Tagi:

remont,  fachowiec,  mechanik,  naprawa, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz