Kolegów już na wsi praktycznie nie ma. Prawie wszyscy umarli. Jest niedaleko Pieter, bo tak go wszyscy nazywają, ale z nim już nie pogada. Po drugim wylewie mówi niewyraźnie, do tego bardzo cicho. Dwa lata temu zmarł najbliższy sąsiad pana Jana. Mówią, że na covid, ale kto to tam wie. On już wcześniej chorował. A to na serce, a to na nerki. Chodzili razem do szkoły, ich pola sąsiadowały ze sobą. Jak trzeba było, to jeden drugiemu zawsze pomagał. Teraz na wsi jest cicho i pusto. Jakby wszystko wymarło.
- Jak siądę czasami przed swoją chałupą, to słyszę w uszach jak ryczą krowy, jest jakiś ruch, coś się dzieje – mówi pan Jan. - A to tylko moja wyobraźnia. Wieczorami jest najczęściej cisza jak makiem zasiał, tylko mi się te odgłosy tamtego wiejskiego życia przypominają. Kto tam teraz na wsi słyszał krowę. Mało kto już nawet świnie czy kury trzyma. Wszystko kupne. Ja gospodarzyłem na 12 hektarach i jakoś się rodzina wyżywiła. Dzisiaj z takiej ziemi by nie wyżył. Nie opłaca się. Teraz sto, dwieście hektarów – wtedy można być rolnikiem.
Pan Jan nie zna innego życia jak to na wsi. Tu się urodził, po starej krytej jeszcze strzechą chałupie nie ma wprawdzie śladu, ale jest na ojcowiźnie. Murowana, niewielka chałupa z gankiem, resztki starego sadu, kawałek warzywnika. Z roku na rok coraz mniejszy, bo i sił coraz mniej. Wodę ze studni już dawno nie musi nosić. Na wsi jest wodociąg. Kiedyś o tym nawet nie śnił.
- Kiedyś jak się wchodziło do chałupy, to w sieni stało zawsze wiadro z wodą i obok niego – na ławce aluminiowy kubek – mówi. - Jak ta woda smakowała! I nikt po niej nie chorował, musiała być zdrowa.
88-latek przez całe życie harował. To nie była praca. To była właśnie harówka. Tak to pamięta.
- Dzieciństwa to ja nie miałem – mówi. - Zawsze w polu czy przy obrządku. Piątek czy świątek wstawało się o świcie, żeby dać świniom jeść, oporządzić przy krowach, koniach, przynieść wody, rozpalić pod kuchnią. Cały dzień potem w polu. Ale ja do tego przywykłem. Miałem do pomocy czwórkę synów i córkę. Dwóch już nie żyje. Pozostali porozjeżdżali się po świecie.
Osiem lat temu zmarła mu żona. Na nic nie chorowała, nie skarżyła się, nic ją nie bolało. W nocy umarła. Kiedy rano się obudził, to od razu wiedział, że coś złego się stało. Zawsze o tej porze Maria krzątała się po kuchni. Nie zdarzyło się, żeby zaspała.
- Bóg tak chciał – mówi z przekonaniem pan Jan. - Dobrze, że nie cierpiała. Kiedy kładli ją do trumny, to wydawało mi się, że ma uśmiechniętą twarz. Maria była dobrą kobietą. Nigdy się nie złościła, nie krzyczała. A wie pan, że my nigdy i nigdzie razem nie byliśmy poza Hrubieszowem? Maria jakieś dwadzieścia-trzydzieści lat temu pojechała do Częstochowy z naszej parafii. Zawsze o tym marzyła. Wspominała potem latami jak tam było, o świętym obrazie.
Często odwiedza go syn. Wojskowy. Służy w miejscowej jednostce. Od kiedy wybuchła wojna na Ukrainie, pan Jan martwi się o niego.
- Już nam jakiś pocisk wybuchł, teraz coś przeleciało, czasami latają samoloty, helikoptery, huk jest – mówi. - Nie jest wesoło. Stąd jest rzut beretem do granicy, a Ruskie co rusz ich bombardują. Jakby coś się skiepściło, to nie ma za bardzo gdzie uciekać. A w Hrubieszowie jest przecież jednostka. Tu by zaatakowali najpierw.
Pan Jan nie narzeka na samotność. Nie skarży się, że nie ma za bardzo z kim pogadać. Chociaż czasami chciałoby mu się do kogoś odezwać. Syn z synową kupili mu telefon – duży, z prostą klawiaturą. Wnuk nauczył go obsługiwać. Ale i tak rzadko z jego korzysta. Chyba, że musi.
- Nie tak dawno, to do sklepu jeszcze rowerkiem jeździłem – mówi pan Jan. - Ale od kiedy mam zawroty głowy, to boję się, że się przewrócę. Wolę teraz spacerkiem. Zawsze to bezpieczniej.
Pan Jan nie lubi miasta. Kiedyś na większe zakupy trzeba było jeździć do Hrubieszowa, dzisiaj praktycznie jest wszystko na miejscu.
- Do sklepu to się chodziło głównie po to, żeby pogadać – dodaje nasz bohater. - Wszyscy się znaliśmy. A to ze sklepowym się zamieniło kilka zdań, zaraz ktoś inny przyszedł i czasami to i godzina zeszła. Zresztą co to były za zakupy, jak wszystko się domu samemu robiło. Żona piekła chleb, mleko, ser, jajka były swoje. Tak samo jak warzywa. Co najwyżej smalec, jakąś marmoladę, żarówkę na zapas, bezpiecznik taki ceramiczny czy żyletki. Albo jak już kiełbasy zabrakło. To też były swojskie najczęściej. A do miasta to po ubrania, jakieś nasiona, narzędzia. Pekaesem się jechało. Był trzy razy w ciągu dnia. Wystarczało. Ale życia w mieście to ja sobie nigdy nie wyobrażałem. Jak wracałem z miasta do domu, to dopiero oddychałem. Te samochody, ruch, hałas to nie dla mnie. Za stary już jestem. A dzisiaj to w Hrubieszowie nawet obwodnicę zbudowali. Kiedyś to samochód był rzadkością. Mało kto miał.
Pan Jan nie ukrywa, że współczesny styl życia go przytłacza. Nawet nie stara się zrozumieć pewnych rzeczy.
- Niech się pan nie śmieje, ja jestem prostym człowiekiem, ale jak czasami na to wszystko patrzę, to nie mam najmniejszej ochoty ruszać się gdziekolwiek z mojej chałupy – mówi. - Dzisiaj każdy gdzieś goni, pędzi, śpieszy się, nie ma na nic czasu. To jakiś obłęd. Mój wnuk pracuje w Warszawie. Dobrze mu się powodzi, nie powiem. Ale jak on mi mówi, że pracuje czasami do 22 i to od rana, to ja się go pytam, a kiedy on ma czas na życie? Tak jak i jego żona. Widują się tylko wieczorami. Nawet jak przyjadą do mnie, to i tak cały czas wiszą na tym telefonie. Cały czas coś załatwiają. Nie rozumiem tego.
Dziwi go także, że zupełnie nie hartują swojego synka, czterolatka. To jego ukochany prawnuk.
- Jak jest trochę chłodniej, to opatulają go jak kukłę, że się ruszać nie może - mówi. - I cały czas „nie biegaj, bo się spocisz”, „nie dotykaj, bo się pobrudzisz”, a mały ciągle im choruje. Ja wiem, że wielu rodziców jest przeczulonych, że teraz są jakieś nowe choróbska, zarazki, ale to ciągłe mycie rąk u nich to chyba jakaś obsesja. Kiedyś, jak przyjechali w lecie na dwa dni, to rano jak jeszcze spali, poszedłem z Maciusiem na łąkę. Chciałem mu pokazać jak się chodzi boso po rosie. Strasznie mu się podobało, ale jak potem pochwalił się rodzicom, to omal zawału nie dostali.
Pan Jan nie ogląda telewizji. Nie ma nawet anteny. Jak żyła żona, to czasami razem oglądali jeszcze niedzielną mszę.
- Polityka mnie w ogóle nie interesuje, nie wiem po co ludzie tracą tyle czasu na to i potem się jeszcze kłócą – mówi. - Nigdy nie należałem do jakiejś partii czy organizacji. Jedynie kiedyś do kółka rolniczego. Ale lubię sobie poczytać. Kiedyś raz w tygodniu kupowałem gazetę w sklepie, taki nasz lokalny tygodnik, ale teraz gazet już nie ma. Ale syn mi książki podrzuca. Wzrok jeszcze mam całkiem dobry i codziennie te kilka kartek przeczytam, a jak mnie wciągnie, to i więcej. Religijne lubię. Biografie świętych. Ale ostatnio przeczytałem też o Monte Cassino. Też radia słucham. Zwłaszcza rano. Wiem, co się na świecie dzieje. Ale wciąż mnie ten świat zaskakuje. Już nawet nie próbuję pewnych rzeczy zrozumieć. Wiem, że mam już swoje lata, a młodsi żyją zupełnie inaczej. A co mnie dziwi? A chociażby te wszystkie sale do ćwiczeń, gdzie ludzie biegają w miejscu na bieżni. Co w tym jest przyjemnego? Czy nie lepiej robić to w lesie czy na polu, gdzie jeszcze słychać ptaki? Albo te wszystkie pralki, lodówki czy samochody, które po roku się psują i nikt tego nie chce naprawiać tylko się wyrzuca. A podobno kiedyś wymyślili żarówkę, która miała świecić przez dziesiątki lat. I co? Nie produkowali jej, bo producenci nie mieli w tym interesu. I tak jest dzisiaj ze wszystkim. Tyle rządy opowiadają o podbojach kosmosu, a nawet porządnej butelki z wodą nie potrafią zrobić. Przez te przyklejone nakrętki to już kilka razy się oblałem, a i zakręcić ciężko.
88-latek spod Hrubieszowa podkreśla, że miał szczęśliwe życie. Inni mieli gorzej.
- Poważniejsze choroby mnie omijały, miałem fajną żonę, dużo dzieci, wnuków, to co mam narzekać – kończy. - A że ciężko pracowałem od dziecka, nigdzie nie jeździłem, nie zwiedzałem, nie mam wykształcenia? Tak się urodziłem, nie miałem na to wpływu. Takie jest życie. Nie myślę o tym, co było. Jak budzę się rano, to dziękuję Bogu, że spotyka mnie kolejny poranek. Co mam jęczeć i narzekać. Wiele osób ma pewnie gorzej. Nie mam wrażenia, że mnie coś ważnego teraz w życiu omija. Nie muszę mieć internetu, telewizji, zegarków mierzących jakieś kroki czy tętno. Jedyne, czego mi tak czasami brakuje, to znajomego, sąsiada, z którym można byłoby przysiąść na ławeczce i pogadać. A z tym jest coraz ciężej.