Partner: Logo FacetXL.pl

Henryk Mazurek z Lublina od wielu lat jest już emerytowanym nauczycielem. Wciąż jednak pamięta swój pierwszy dzień w pracy pedagoga. Lekko nie było…

- To było wiele lat temu – mówi. - Zaraz po studiach dostałem etat w technikum dla pracujących w Katowicach, bo stamtąd pochodzę. Niektórzy uczniowie byli niewiele młodsi ode mnie. Nie było łatwo. Na początku podchodzili do mnie z rezerwą, z czasem jednak przełamaliśmy lody. Zapamiętałem jednak ucznia, z którym w żaden sposób nie moglem sobie poradzić. Wysoki, barczysty, rzadko się uśmiechał. Na początku uważnie mi się przyglądał, nie przeszkadzał na lekcjach, ale widać było, że pozostali uczniowie czują respekt wobec niego. Bali się go. I po jakimś czasie zaczął próbować, na ile może sobie pozwolić na moich zajęciach. A to jakaś kąśliwa uwaga, a to prowokacyjne chodzenie po klasie. Za każdym razem coś nowego. Sprawdzał mnie, a klasa czekała na moją reakcję. To był dla mnie wóz albo przewóz. Tak to widzę z dzisiejszej perspektywy. Mogłem oczywiście zaprowadzić go do dyrektora, wpisać jakąś uwagę do dziennika, postawić kolejną dwóję, ale raczej niewiele bym wtedy ugrał. Wybrałem metodę, która nie miała nic wspólnego z pedagogiką. Dzisiaj za takie zachowanie wyleciałbym z hukiem z pracy. A ja wtedy, jak już mi na lekcji dał solidnie popalić, kazałem mu wyjść z klasy. Ja razem z nim. Tam, na korytarzu odbyłem męską rozmowę w cztery oczy. Nie będę wdawać się w szczegóły, ale postawiłem wtedy wszystko na jedną kartę. W jego oczach zobaczyłem najpierw zdziwienie, niedowierzanie, a potem coś jakby uznanie. Kiedy wróciliśmy do klasy, wszyscy w napięciu oczekiwali co z tej rozmowy wyniknie. Do końca roku nie miałem już najmniejszych problemów z tym uczniem. Nigdy już nie przeszkadzał na lekcjach, nawet odrabiał prace domowe. Potem wyjechał gdzieś z rodzicami ze Śląska. Dzisiaj, jak sobie o tym przypomnę, to trochę mi wstyd, że tak się zachowałem, ale wtedy byłem jeszcze żółtodziobem w tym zawodzie. Poniosły mnie emocje, które w tym zawodzie powinny być gdzieś głęboko schowane.

Piętnaście lat temu swój pierwszy dzwonek jako nauczyciel usłyszał Krzysztof Woźniak z Lubelszczyzny, który wprawdzie nie pamięta szczegółów tego dnia pracy, ale za to niebyt mile wspomina pierwsze zebrania rodzicielskie jako wychowawca jednej z klas.

- Miałem wtedy naprawdę fajną klasę – mówi. - Zgrana, wesoła, żadnych konfliktów, dobrze się uczyli. Zazdrościli mi tej klasy. Ale z niektórymi rodzicami nie mogłem w żaden sposób się porozumieć.

Poszło o wycieczkę. Miał to być wspólny, klasowy wyjazd w góry. Większość rodziców nie miała żadnych zastrzeżeń do programu wycieczki, nikt też nie kwestionował ceny. Poza jednym małżeństwem, które wszystko negowało.

- Niektórzy to już nawet głową kręcili z dezaprobatą, jak ich słuchali – mówi pan Krzysztof. - A tym państwu nic się nie podobało. Zaczęło się od tego, że dzieci – jak podkreślali - będą zmęczone, bo to daleko i po co mają iść na szlak, jak można pójść do aquaparku i czy nie można taniej. A potem to już wszystko kwestionowali – punkt po punkcie programu. W końcu ktoś nie wytrzymał z rodziców i spytał, czy oni przypadkiem nie mają swojej agencji turystycznej, bo tak wszystko krytykowali. I okazało się, że tak było. Nie byli zadowoleni, że szkoła wybrała konkurencyjną firmę.

Ta wycieczka to był jedynie początek sporu. Każde kolejne zebranie wyglądało podobnie.

- Starałem się zawsze na wywiadówkach mówić krótko i treściwie – wyjaśnia pan Krzysztof. - Wiedziałem, że większość myśli już tylko o tym, żeby wziąć kartki z ocenami dziecka i wreszcie pójść do domu. A wtedy zazwyczaj ci właściciele firmy turystycznej, którzy zawsze przychodzili razem, mieli sto tysięcy pytań i skarg. Mieli oczywiście do tego prawo, ale jak zaczęli przy wszystkich oskarżać niektórych nauczycieli o brak kompetencji, niesprawiedliwość, nawet o skrzywione ich zdaniem poglądy polityczne, to robiło się to niesmaczne. Uważali, że ich dziecko ma u wszystkich nauczycieli zaniżane oceny i ciągle pisali skargi do dyrekcji, kuratorium, nawet do mediów. Wiem, że pisali też anonimy na mój temat. Wraz z ukończeniem szkoły przez ich dziecko zakończyły się też moje koszmarne zebrania. Przyznam jednak, że przez te ciągłe żale i pretensje miałem ochotę w pewnym momencie rzucić pracę w szkole. Tak mi dali popalić ci rodzice, nie uczniwie.

Nieco inne wspomnienia związane z początkami swojej pracy ma Piotr Choduń, nauczyciel WF z wieloletnim doświadczeniem.

- Kiedy 33 lata tamu zaczynałem swoją pracę po ukończeniu studium nauczycielskiego, to między najstarszymi uczniami a mną było raptem kilka lat różnicy – mówi. - Młodzież była taka sama jak dzisiaj. Ale jest jednak ogromna różnica, która dotyczy mojego przedmiotu. Zawsze na początku roku szkolnego przeprowadzam test sprawnościowy pierwszoklasistów. Wyniki testu z 1991 roku, kiedy zaczynałem pracę, w porównaniu z obecnymi dzieli przepaść. O ile kiedyś znalezienie ucznia, który nie potrafił zrobić przewrotu w przód czy przeskoczyć przez kozła, to była rzadkość, o tyle dzisiaj, na dziesięciu uczniów potrafią to zrobić dwie, trzy osoby. Pamiętam, że w pierwszych latach mojej pracy młodzi garnęli się do sportu, dzisiaj większość woli siedzieć przed ekranem laptopa czy godzinami spędzać czas ze smartfonem w ręku. Już nawet nie chcę analizować faktu, że wielu nastolatków choruje na nadciśnienie, ma nadwagę, a dla niektórych pokonanie schodami dwóch pięter to nie nie lada wyczyn. Skutki takiego trybu życia widać w wielu dziedzinach – pomijam już zdrowotne, ale wystarczy spojrzeć na wyniki polskich sportowców na zakończonych właśnie igrzyskach w Paryżu. To była katastrofa. I nic się nie zmieni, dopóki sport będzie traktowany przez dzieci i wielu rodziców jak piąte koło u wozu. Kiedy byłem początkującym nauczycielem, to zwolnienie z WF-u było czymś marginalnym. Dzisiaj zdarza się, że jedna trzecia uczniów nie ćwiczy, zasłaniając się właśnie zwolnieniem podpisanym przez rodziców.

Dużą tremę w pierwszy dzień pracy miała Anna Wąsowicz, nauczycielka jęz. niemieckiego. Już pierwszego dnia, w jednej z warszawskich szkół, musiała się zmierzyć z dużym wyzwaniem. Trafiła na ucznia, który mówił po niemiecku o wiele lepiej od niej. Miał też bogatsze słownictwo.

- Nie oszukujmy się, nic nie zastąpi nauki języka, jak obcowanie z nim w danym kraju – mówi. - Ja akurat trafiłam w klasie na ucznia, który urodził się i mieszkał w Niemczech. Dopiero w wieku 14 lat przeprowadził się do Polski. Już na pierwszej lekcji kilka razy zagiął mnie swoim słownictwem. Używał żargonu, posługiwał się dialektem, nic dziwnego, że na moich lekcjach nudził się jak mops. Przymykałam oczy, kiedy widziałam, że zajmuje się zupełnie czym innym. Ale bardzo mile go wspominam. Nie wymądrzał się, był bardzo grzeczny i taki naturalny. Pamiętam, że kilka razy zdarzyło się, że wytykał mi jakieś błędy, ale zawsze robił to po lekcjach, kiedy byliśmy sami w klasie. Spotkałam go po latach zupełnie przypadkowo na ulicy. Okazało się, że po studiach był lektorem na uczelni, dorabiał też w prywatnej szkole, ale po semestrze zrezygnował. Stwierdził, że to jest zbyt ciężki kawałek chleba. Został logistykiem. A ja wciąż uczę...

 

Tagi:

nauczyciel,  szkoła,  praca, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz