Swoją wpadkę, jeszcze jako nastolatek doskonale pamięta pan Adam, 57-latek ze Śremu. Do dzisiaj jest mu wstyd.
- Miałem wtedy jakieś 18 lat – mówi. - Rodzice wyjechali na dwa dni z domu na wieś do rodziny. Miałem wolne mieszkanie. Tylko dla siebie. Jakoś udało mi się przekonać rodziców, że zostanę sam i będę się uczyć. Oczywiście książki nawet nie otworzyłem. Wieczorem przyszli koledzy z osiedla. I jak to młodzi ludzie, ktoś rzucił hasło, że przydałby się jakiś alkohol. W barku znalazłem napoczętą butelkę wódki i chciałem zaimponować kolegom. We czterech wypiliśmy po kilka kieliszków, trochę nam zaszumiało w głowie, obejrzeliśmy jakiś film w telewizji i się pożegnaliśmy. Dla niepoznaki nalałem od razu wodę do pustej butelki. W poniedziałek miałem podmienić ją na prawdziwy alkohol, ale na śmierć o tym zapomniałem. I po jakimś czasie do ojca przyszedł znajomy, który pomagał mu przy samochodzie. Ojciec chciał mu się odwdzięczyć i sięgnął po butelkę z barku – tę z wodą. Nie zdążyłem wyjść z domu, bo ojciec od razu się zorientował w czym rzecz. Nie kręciłem, od razu się przyznałem. Na szczęście sklep był jeszcze otwarty i tata zaraz poszedł po alkohol, ale przez kilka dni nie odzywał się do mnie. Przeze mnie najadł się wstydu. Ja zresztą też.
Pani Beata z Lublina również zaliczyła wpadkę, z której dzisiaj śmieje się do rozpuku. Kilka lat temu kupiła nową pralkę. Była z niej bardzo zadowolona. Po kilku miesiącach znalazła w bębnie tajemniczą plastikową kulkę. Sądziła, że jest to jakiś ważny element pralki. Po każdym praniu ją wyjmowała, dokładnie czyściła i wkładała z powrotem do bębna. Za którymś razem pralka nie wypompowała wody do końca. Pani Beata wezwała fachowca.
- Byłam pewna, że to wina tej kluki, bo wydawało mi się, że jest jakaś mocno sfatygowana – mówi. - Od razu wręczyłam ją fachowcowi z triumfalną miną. Byłam pewna, że ją wymieni na nową. Ten pan długo stał w kuchni, przyglądając się uważnie to kulce, to patrząc mi w oczy, po czym stwierdził, że jest to troczek od kurtki do zaciągania sznurka. Musiał się odczepić od ubrania podczas prania. Nigdy się tak głupio nie czułam jak wtedy. A winny był zapchany filtr. W środku była skarpetka, dlatego pralka nie wypompowywała wody do końca.
Andrzej Pietras z Tychów doskonale pamięta z kolei swoją gafę, jaka przydarzyła mu się wiele lat tamu w autobusie. Jechał wtedy z innymi kolegami do szkoły.
- To były lata 80. - mówi. - Tłok jak zwykle niesamowity. Wygłupialiśmy się. Jak to młode chłopaki. To była zima, wszyscy opatuleni w jakieś palta, kożuchy. Kolega miał wtedy modną jesionkę. Wiele osób je wówczas nosiło. Kiedy tak staliśmy w tłoku, to dla żartu udałem, że wycieram nos w rękaw jego jesionki. Bo tylko widziałem kawałek tego rękawa przy górnej poręczy. Okazało się, że taką samą miał inny pasażer. Taki sam deseń. Sądził, że chyba szukam zaczepki, bo na wszelki wypadek, przecisnął się na koniec autobusu. Było mi tak głupio, że nawet nie wiedziałem, jak mam go przepraszać. A kolega, któremu chciałem zrobić ten „dowcip” stał po mojej drugiej stronie.
Przykrą wpadkę, która zakończyła się awanturą w pociągu przeżył inny mieszkaniec Lublina. Pan Jacek słusznie podpadł jednemu z pasażerów. I oberwało mu się.
- Do tego incydentu miło nam się gawędziło – wspomina. - Kiedy stanęliśmy na jakiejś stacji, chciałem nalać sobie herbaty z termosu. Znajdował się on w torbie tuż nad głową mojego współpasażera.
Pan Jacek ma prawie dwa metry wzrostu. Z łatwością dosięgnął termos i na górze nalewał gorącą herbatę. Nagle pociąg ruszył. Szarpnęło i zawartość kubka wylała się na pasażera.
- Na szczęście nie poparzył się, ale miał na sobie elegancki garnitur – mówi pan Jacek. - Już do końca podróży nie odezwał się do mnie. Wielokrotnie go przepraszałem, ale widać było, że jest wściekły. A herbata była z sokiem z czarnej porzeczki. Na pewno zostały plamy. To była moja głupota.
O tym, że nie zawsze i nie z każdym można żartować przekonał się Andrzej Wasiłek z Warszawy. Jemu zachciało się z kolei zrobić dowcip pewnej urzędniczce, która dowcipu nie zrozumiała. Stąd wynikła nieco niezręczna sytuacja.
- Załatwiałem niedawno sprawę w urzędzie – mówi pan Andrzej. - Trafiłem na bardzo miłą i sympatyczną urzędniczkę, która mi dużo pomogła. Na koniec bardzo jej dziękowałem i chciałem się pożegnać i pocałować w rękę. „Żegnalski jestem” – zażartowałem. A pani podała mi rękę i podała swoje nazwisko. Dopiero po chwili zorientowałem się, że sądziła, że ja naprawdę jestem Żegnalski. Trochę głupio mi się zrobiło.
O dużej wpadce – ale w dobrej wierze – opowiada również pan Krzysztof z Lublina. Wiele lat temu chciał przypodobać się swojej narzeczonej oraz przyszłej teściowej. Wyszło śmiesznie.
- Moja przyszła teściowa trafiła do szpitala przy ul. Staszica. - mówi. - To były takie czasy, kiedy odwiedziny były jedynie w określonych porach, a trzeba jej było dostarczyć kapcie, coś do picia i coś do jedzenia. Podjąłem się tego zadania. Z torbą stanąłem przed bramą i kombinowałem, jak wejść na oddział. Wizyty zaczynały się dopiero za kilka godzin, a ja byłem przed południem. Wtedy pojawił się żuk z plandeką. Zatrzymał się obok wjazdu. Niewiele myśląc, wskoczyłem na pakę. Nikt mnie nie zauważył. Pomyślałem, że jak tylko przejedziemy za szlaban, to szybko wyskoczę i jakoś już na oddział wejdę. Tak siedziałem w tym żuku minutę, dwie, kwadrans. Okazało, że kierowca jedynie zaparkował w tym miejscu. A ja do szpitala wszedłem razem z innymi – podczas „urzędowych” godzin odwiedzin. Kiedy wychodziłem, ten żuk wciąż stał.
Niekiedy taka niezamierzona wpadka może też uderzyć po kieszeni. To przydarzyło się kilka lat temu mieszkańcowi Radomia. Było to kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. Pan Adam razem z żoną mieli zamiar kupić choinkę na targu. To była – jak się potem okazało - najdroższa choinka w ich życiu.
- Chcieliśmy kupić duże, okazałe drzewko – opowiada pan Adam. - Do mojego mitsubishi z pewnością by się nie zmieściło. Zresztą to był nowy samochód i bałem się, że go może w środku wybrudzę czy zarysuję. Żona mówiła, żebyśmy wzięli przyczepkę, ale ja postanowiłem pożyczyć od przyjaciela starą, terenową toyotę pick-up. Tak też zrobiliśmy. Swój samochód zostawiłem na jego podwórku i pojechałem z żoną jego samochodem na targ. Wybraliśmy choinkę, wrzuciłem ją na tył i zadowolony chcę odjechać. A tu kluczyk w stacyjce się zaciął. Wszedł, wprawdzie z oporem, ale w żaden sposób nie dało się go przekręcić. Zadzwoniłem do przyjaciela. Zapewniał, że nigdy mu się to nie zdarzyło. Męczyłem się chyba z pół godziny. Psikałem preparatem, który dowiózł mi syn. Nic nie pomagało. Nie było wyjścia. Zadzwoniłem po pomoc drogową. Załadowaliśmy auto na lawetę. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, powiedziałem jej właścicielowi, że najpierw muszę wyjechać swoim autem, żeby mógł cofnąć tyłem. Już jak podchodziłem do swojego mitsubishi, to nie spodobały mi się kluczyki, które wyjąłem z kieszeni. Miały logo toyoty. Nie wiem, jakim cudem moje od mitsubishi weszły do innej stacyjki. Do ceny choinki, która kosztowała 120 złotych musiałem dołożyć 450 zł, bo przyjechała na lawecie...