Partner: Logo FacetXL.pl

Wielu na to wspomnienie sprzed lat dzisiaj się śmieje. Ale wtedy nie było im do śmiechu. W latach 70. i 80. ub. w. Polskę od wielu państw zachodnich dzieliła przepaść. Wielu naszych rodaków po raz pierwszy zetknęło się wtedy z innym światem. I swoje przeżyli…

Marek Nowacki z Lublina po raz pierwszy był za granicą w 1984 roku. Pamięta, że najadł się wtedy wstydu.

- Jechałem do znajomego w ówczesnej RFN - mówi. - Wcześniej byłem tylko raz w Czechosłowacji. W Polsce był wtedy jedynie kawałek poniemieckiej autostrady z betonowych płyt pod Wrocławiem i jakiś kawałek pod Szczecinem. Całą noc jechałem do granicy, NRD przejechałem jakoś bez problemu, ruch tam był niewielki, aż wjechałem na „prawdziwą” autostradę w kierunku Hanoweru. I po raz pierwszy życiu zgłupiałem za kierownicą. Tylu samochodów na drodze to jeszcze nie widziałem. I nie wiedziałem też jak się mam włączyć do ruchu. Dojechałem do końca pasa rozbiegowego i się zatrzymałem, chcąc przepuścić jadące auta. A tu jedno za drugim. Dopiero ktoś na mnie zatrąbił i od tej pory już wiedziałem, że to jest bezkolizyjny pas. Ale wstydu się najadłem. I stres, który pamiętam do dzisiaj, zwłaszcza przy wyprzedzaniu. Na początku wydawało mi się, że auta, które widziałem w lusterku są bardzo daleko, a nie brałem pod uwagę, że na takiej autostradzie to większość aut śmiga dużo szybciej niż ja swoim maluchem. O co rusz ktoś mrugał na mnie światłami, że mu zajeżdżam drogę. W końcu wlokłem się między ciężarówkami. Wyprzedzałem tylko wtedy jak w oddali nie było ani jednego samochodu.

Zbigniew Cebulak z kolei najbardziej pamięta swój wyjazd do Włoch. Było to w latach 80. Zatrzymał się w austriackim Grazu, gdzie chciał zatankować. Nie chciał przepłacać za paliwo na autostradzie, które było o wile droższe.

Pan Zbigniew do dzisiaj wspomina jak chciał za granicą przepchnąć wózek sklepowy przez kołowrotek

- I tak miałem pełny kanister benzyny w bagażniku – wspomina mieszkaniec Zamościa. - Jakoś udało mi się go przewieźć, ale pod Grazem musiałem i tak tankować, a że stacja była koło dużego marketu, to chciałem kupić jeszcze wodę.

I tu zaczęły się kłopoty w sklepie. Pan Zbigniew dojechał wózkiem do kołowrotka przy wejściu.

- Pierwszy raz się z czymś takim spotkałem – przyznaje. - I przyznaję, że całkiem zgłupiałem, bo chciałem tym wózkiem przejechać przez ten kołowrotek. Nie wiem jakim cudem liczyłem, że go przepchnę. Dobrze, że nikt za mną nie stał, bo byłby wstyd.

Pan Zbigniew przyznaje, że że w końcu znalazł rozwiązanie. Z pomocą kuzyna przeniósł metalowy wózek nad kołowrotkiem.

- Dopiero potem zauważyłem, że obok jest barierka, pod którą przejeżdża wózek – śmieje się. - Co się dziwić, u nas w Zamościu w samach były tylko takie metalowe koszyki. 

W drodze powrotnej z Włoch pan Zbigniew był już tak znużony podróżą, że w desperacji zaczął szukać hotelu w Austrii. - To były takie czasy, że nie stać nas było na noclegi - mówi.- Były po prostu zbyt drogie. Ale już oczy mi się zamykały. Zjechałem z autostrady, Pomyślałem, że może znajdę cudem jakiś tani motel. I rzeczywiście za kilka kilometrów był niewielki hotelik. Wszedłem na recepcję. Najpierw kątem oka spojrzałem cennik, kóry wisiał na ścianie, a potem na zaspaną recepcjonistkę. Udałem, że zabłądziłem. Już o wolne pokoje nie pytałem. Nocleg kosztował wtedy pół mojej pensji. Od razu mi się spać odechciało.  

Okazuje się, że niektórzy z naszych rozmówców mieli problemy nie tylko w sklepie, ale także w toalecie – tak jak pani Anna z Warszawy.

- Tańczyłam w latach 80. w zespole pieśni i tańca. - opowiada. - To był mój pierwszy zagraniczny wyjazd na Zachód – autokarem do Francji. Po drodze zatrzymaliśmy się na parkingu. U nas w Polsce przydrożne toalety odstraszały wtedy wyglądem. A tam elegancki, murowany budynek, ciepła woda, jakieś suszarki, automaty. I chciałam umyć ręce. Podchodzę do umywalki, a tam nie ma żadnego pokrętła, tylko sam kran. Co ja się nakombinowałam, żeby woda leciała! Wszędzie zaglądałam, pukałam, dopiero po jakimś czasie jakaś kobieta obok podstawiła ręce pod kran i zobaczyłam, że woda leci. Skąd miałam wiedzieć, że tam jest jakaś fotokomórka?

Kosztowną wpadkę w Niemczech mógł zaliczyć z kolei Krzysztof Zalewski z Lublina. Dla niego był to też pierwszy zagraniczny wyjazd w życiu. Na studiach trenował koszykówkę i jego zespół został zaproszony na międzynarodowy turniej do Holandii.

- Jechaliśmy trzema samochodami – mówi. - To był koniec lat 80. Z tego wyjazdu zapamiętałem dwie rzeczy: krojoną wędlinę w folii, która dla nas była zupełną nowością i organizacja ruchu podczas remontu drogi w Amsterdamie. Drogowcy akurat sprawnie kładli asfalt, ale mnie najbardziej zachwyciło, jak poradzili sobie ze zwężeniem w tym miejscu jezdni. Postawili prowizoryczny słup z barierką. Samochody najeżdżały na nią, a ta przesuwała się po karoserii. Była z jakiegoś lekkiego tworzywa. Bardzo mi się to podobało, bo wszyscy musieli zwolnić w tym miejscu. Dla mnie to rozwiązanie było szokujące.

W powrotnej drodze na podobną barierę natknął się pan Krzysztof w Niemczech – przy wjeździe na podziemny parking.

- Już wtedy czułem się jak obieżyświat – śmieje się nasz rozmówca. - Pierwsza myśl, to „nie ze mną te numery, wiem że to barierka z plastiku”.

Nie była z tworzywa. Na szczęście nie połamała się, bo naprawa kosztowałaby jakieś 20 marek. Udało się ją przymocować. Ale Niemiec, który pracował na tym parkingu, długo nie mógł zrozumieć, jak kierowca poloneza z Polski mógł sądzić, że barierka może się przesuwać po karoserii.

Także 65-letni dziś pan Jerzy z Jeleniej Góry niezbyt dobrze wspomina swój pierwszy zagraniczny wyjazd. Było to na początku lat 90.

- Pojechałem wtedy z kolegą, który miał tam kuzyna – mówi pan Jerzy. Wszystko było ustalone, mieliśmy zapewniony nocleg, kuzyn miał się nami zająć. I tak było. Przez kilka dni oprowadzał nas po Nantes, wziął wolne na jakiś czas, zaprosił do restauracji, ale dzień przed naszym wyjazdem musiał nagle wrócić do pracy, bo jego zmiennik zachorował. Sami włóczyliśmy się po mieście, zwiedzaliśmy. Było już dość późno, kiedy przechodziliśmy koło nocnego klubu. Kolega znał trochę francuski. Zaczepił nas jakiś „naganiacz”. Kolega zrozumiał, że zaprasza nas na striptiz. Do tego darmowy. W życiu nie byliśmy na czymś takim. Upewniliśmy się, że to na pewno za darmo. Szkoda było nie skorzystać. Jakiś gość zaprowadził nas do stolika tuż przy scenie. I rzeczywiście po chwili wyszła na scenę młoda, zgrabna dziewczyna, która zaczęła tańczyć, zrzucając z siebie po kolei garderobę. Kiedy już miała niewiele na sobie, podszedł kelner. Spytał, czy coś chcemy zamówić i podał nam menu. Na karcie było raptem kilka pozycji – głównie alkohol. Jakoś nas nie tknęło, że nie ma podanych cen. Zamówiliśmy po piwie. Małym. Obejrzeliśmy do końca jeszcze jeden występ, dopiliśmy piwo do końca i poprosiliśmy o rachunek. Na szczęście nie przyszło nam do głowy, żeby zamówić coś jeszcze. Za dwa małe piwa zapłaciliśmy równowartość jakiś 15 dolarów. To było wtedy pół średniej pensji w Polsce. Ale striptiz był za darmo...

 


 

 

 

Tagi:

urlop. zagranica,  podróże, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz