Partner: Logo FacetXL.pl

Marek Matejuk z Lublina miał 19 lat, kiedy został nauczycielem. Przez przypadek, bez żadnego przygotowania pedagogicznego. Przez rok uczył wychowania fizycznego w wiejskiej szkole.

- To było na początku lat 80. ub. w – mówi. - Nie dostałem się wtedy na studia. Zabrakło mi kilku punktów. Chciałem zdawać za rok. Postanowiłem, że przez ten czas pójdę do pracy i lepiej się przygotuję do egzaminów.

Matka jego kolegi pracowała wówczas w kuratorium oświaty. To ona namówiła go do pracy jako nauczyciel WF.

- Wtedy nikt nie chciał pracować w wiejskich szkołach – mówi. - Niektóre oferowały nawet mieszkanie służbowe. Chętnych było jednak niewielu.

Dyrektor szkoły przyjął świeżego maturzystę z otwartymi rękami, mimo że nowy, młody nauczyciel nie miał żadnego przygotowania do pracy w szkole.

- Nikt na to nie zwracał wtedy uwagi – mówi. - Jako nastolatek trenowałem różne dyscypliny, wiedziałem jak przeprowadzić trening, jak nauczyć odbijać piłkę, biegać, gimnastykować się. Znałem to z autopsji. Nic trudnego. Lubiłem sport, ruch, rywalizację. Dzieci mnie polubiły, bo sam z nimi grałem w piłkę. Rano się przebierałem w dresy i tak cały dzień chodziłem. Jedynym minusem to były dojazdy – kilkanaście kilometrów pekaesem pod samą szkołę. Jak lekce zaczynałem później, to musiałem iść pieszo 2 kilometry.

Z czasem dyrektor powierzył panu Markowi wychowawstwo klasy. W zastępstwie nauczycielki, która zachorowała. To już było wyzwanie.

- Pamiętam swoją pierwszą wywiadówkę – wspomina nasz rozmówca. - Miałem niezłą tremę. Wchodzę do sali, a tam wszyscy w wieku moich rodziców i ja mam im mówić, jak mają wychowywać swoje dzieci. Taki młokos. Ale dałem radę.

Pan Marek pamięta też swoją pierwszą wypłatę. Ponad 100 tysięcy złotych.

- To było wcale niemało dla mnie – mówi. - Mieszkałem z rodzicami, kosztów życia nie ponosiłem, te pieniądze były tylko dla mnie. Pamiętam, że w komisie kupiłem wtedy z pierwszej pensji oryginalne adidasy, o jakich zawsze marzyłem. I z pensji chyba niewiele zostało, bo kosztowały majątek. Miałem je jednak przez kilka lat.

Po roku pan Marek pomyślnie zdał egzamin na studia, do szkoły jako nauczyciel już jednak nie wrócił.

- Mój syn jest dzisiaj nauczycielem i wystarczy, że się od niego nasłucham, jaki to jest ciężki kawałek chleba – mówi.

Trzydzieści lat temu swoją pierwszą w życiu umowę o pracę podpisał Andrzej Klimczak z Warszawy. Został przedstawicielem handlowym dużego koncernu produkującego soki.

- Wtedy to był złoty czas dla takich przedstawicieli jak ja - przyznaje. - Było akurat ogłoszenie w prasie o naborze. Wysłałem cv i życiorys i zaprosili mnie na rozmowę kwalifikacyjną do firmy pod Wrocławiem.

Ten wyjazd pan Andrzej będzie długo pamiętać. Są to i miłe, i mniej przyjemne wspomnienia.

- Z samej rozmowy niewiele pamiętam – mówi. - Wiem tylko, że byłem bardzo spięty, bo cały czas myślałem, jak wrócę do domu. Pojechałem na rozmowę pociągiem. W przedziale siedział ze mną młody chłopak. Wyszedłem na chwilę do toalety. Na wieszaku zostawiłem kurtkę, a w niej portfel. Kiedy wróciłem, mojego współpasażera nie było. Nie było też pieniędzy w portfelu. Zostałem bez grosza.

Pieniądze na powrotny bilet pożyczył od swojego przyszłego – jak się potem okazało – szefa.

- Nie miałem wyjścia – mówi. - Nie było jeszcze wtedy telefonów komórkowych, nie miałem tam żadnych znajomych.

Po kilku dniach dostał telefon, że został przyjęty do pracy. Miał obawy, czy wszystko pójdzie po jego myśli, bo po tej pierwszej rozmowie, na korytarzu czekało jeszcze kilku kandydatów. A on sam nie był przekonany, czy się spodobał pracodawcy. Na drugie spotkanie pojechał też pociągiem. Ale portfel miał już w kiszeni spodni.

- Do domu wróciłem nowiutkim samochodem służbowym – wspomina pan Andrzej. - To był opel corsa. W bagażniku miałem firmowy faks, do tego pełno różnego rodzaju gadżety, skórzany neseser i mnóstwo różnego rodzaju formularzy, które codziennie trzeba było wypełniać i wysyłać do firmy.

Praca nie była zbyt skomplikowana. Pan Andrzej miał do wykonania dwa cele: codziennie odwiedzić piętnaście sklepów i hurtowni i wykonać miesięczny plan zamówień.

- To pierwsze było w miarę do ogarnięcia – mówi. - Wtedy nie było aż takich korków w Warszawie jak dzisiaj, ale i tak pół dnia spędzałem w samochodzie. Gorzej było z wykonaniem planu, bo normy były z miesiąca na miesiąc coraz wyższe.

 


Pamięta, że zarabiał wtedy dwa razy tyle co rodzice na państwowej posadzie. Do tego przyzwoite premie – przy wykonanym planie

 


- Było dużo bonusów – mówi. - Nie miałem np. limitu kilometrów na prywatne przejazdy. Nie w każdej firmie tak było. Raz w tygodniu mogłem oddać samochód na myjnię, a raz w miesiącu firma płaciła za gruntowne sprzątanie auta także w środku. Do tego raz w roku mieliśmy spotkanie integracyjne – razem z żoną czy dziewczyną – w jakimś luksusowym hotelu czy ośrodku. Za nic nie płaciliśmy. Wszystkie koszty pokrywała firma. To były zawsze dwa, trzy dni pławienia się w luksusie.

W koncernie wytrzymał trzy lata. Ostatni okres to już nie były miłe wspomnienia.

- Co rusz ktoś wylatywał, bo nie wykonał planu – mówi. - A one często były nierealne. W końcu i mnie zwolnili. Czułem, że to nastąpi i już wcześniej rozglądałem się za inną pracą. Wszyscy czuli ogromną presję i niejeden tego nie wytrzymywał. Odszedłem za porozumieniem stron i po tygodniu odpoczynku zmieniłem firmę.

Swoją pierwszą pracę pamięta również Sylwester Zawadzki z Lublina, który pod koniec lat 80. ub. w. zgłosił się jako chętny do pracy w prywatnym warsztacie samochodowym.

- Jego właścicielem był znajomy mojego ojca – wspomina pan Sylwek. - Szukał pomocnika, a że ja od dziecka interesowałem się motoryzacją, to chciałem się czegoś nauczyć. Myślałem też o zaocznych studiach na politechnice. Co tu gadać, chciałem mieć też swoje pieniądze.

Ta pierwsza jego w życiu praca daleka była jednak od ideału. Żadnej umowy, świadczeń, robota „na czarno”.

- Dostawałem jedynie prowizję od naprawy – mówi pan Sylwek. - Właściciel twierdził, że na razie we mnie „inwestuje”. Miał na myśli to, że mnie dopiero uczył fachu. Ale po jakimś czasie poskarżyłem się ojcu, że mnie tak wykorzystują. Bo tak było. Na początku robiłem, co mi każą, ale jak co kilka dni chcieli żebym po kolejnej imprezie w warsztacie odwoził ich pijanych po domach, to się zbuntowałem. Ojciec wywalczył, że dostałem jakieś pół etatu za psie pieniądze, a resztę miałem płacone do ręki. Wytrzymałem w tym warsztacie ponad dwa lata. Cały czas pracując na te pół etatu. Warunki były fatalne: brud, smród i ubóstwo. Wszyscy w tym warsztacie od rana do wieczora byli na rauszu. Bywały dni, kiedy żaden z mechaników nie był w stanie teoretycznie pracować, bo ledwo stali na nogach łącznie z właścicielem, ale takich fachowców to ja już nigdy więcej w życiu nie spotkałem, a siedzę w tej branży od lat. Przez te dwa lata tyle się od nich nauczyłem, że ta wiedza służy mi do dziś. Żaden z nich już nie żyje. Alkohol zrobił swoje. Po warsztacie też już nie śladu, ale zawsze kiedy przejeżdżam obok tego miejsca, to przypominam sobie, jak pan Jan, bo tak miał na imię właściciel tego warsztatu, nachylał się nad pracującym silnikiem, chwilę nasłuchiwał, a potem kazał mi wymienić panewki, bo – jak twierdził - na trzecim cylindrze je słychać. I po rozebraniu okazało się, że miał rację. Taki miał słuch.

Alicja Zakrzewska nie ma najmniejszego problemu, żeby przypomnieć sobie swój pierwszy dzień pracy. Było to 32 lata temu i do dzisiaj jej nie zmieniła.

- To był książkowy angaż – śmieje się. - Tego dnia, razem z koleżanką odebrałyśmy dyplomy z rektoratu. Obie skończyłyśmy ekonomię. Kiedy przechodziłyśmy obok urzędu skarbowego, stwierdziłam, że to dobra okazja, żeby wstąpić i spytać o pracę. Tak z marszu. Koleżanka myślała, że ja żartuję. Po kwadransie byłyśmy już po rozmowie z dyrektorem. Kazał nam złożyć papiery następnego dnia, a za tydzień obie podpisałyśmy już umowy o pracę. Koleżanka przepracowała w urzędzie dwa lata, ja jestem o dzisiaj. I nie żałuję. Chociaż przyznam, że początki nie były łatwe. Musiałam się wszystkiego uczyć, pieniądze na początku były tak marne, że mąż namawiał mnie, żebym dałam sobie spokój z tym urzędem, bo zarabiam na przysłowiowe waciki. Jednak zaparłam się, po kilku latach awansowałam, potem kolejny awans, większe pieniądze, premie. Teraz jestem już w okresie ochronnym, zwolnienie mi nie grozi i wciąż wspominam ten swój pierwszy dzień pracy „z marszu”.

 

 

 

Tagi:

praca,  etat,  zatrudnienie, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz