Pan Krzysztof nigdy nie chorował. Nie palił, rzadko spożywał alkohol, od dziecka czynnie uprawiał sport. Nic mu nigdy nie dolegało, na nic się nie skarżył. Poza przeziębieniem nie wiedział co to znaczy chorować. Do czasu.
Ubiegłoroczny urlop był pierwszym dłuższym wypoczynkiem od kilku lat. Wcześniej była praca od świtu do nocy. I codzienny stres.
- Do Hiszpanii pojechaliśmy ze znajomymi - mówi. - Pierwszego dnia po przylocie cały dzień zwiedzaliśmy okolicę i wieczorem postanowiliśmy popływać w basenie. W wodzie czułem się zawsze jak ryba w wodzie. Chodziłem zresztą w szkole do klasy o profilu pływackim. Nigdy nie przypuszczałem, że tego dnia omal nie pożegnałem się z życiem.
Pan Krzysztof przepłynął trzy długości basenu. Bez najmniejszego wysiłku. Podczas pokonywania kolejnej, nagle zakręciło mu się w głowie, ciemno przed oczami, przestał płynąć i nic więcej nie pamięta. Znajomi na brzegu sądzili początkowo, że się wygłupia, ale jego przyjaciel poznał po oczach, że coś się dzieje. Pierwsza myśl, to zakrztuszenie.
- A ja umarłem - mówi. - Moje serce stanęło. Przestałem oddychać, w ciągu kilku sekund kolor mojego ciała od góry w dół zaczął robić się fioletowy.
Na całe szczęście w porę zareagował jego przyjaciel. Nie spanikował. Wyciągnął go na brzeg i od razu zaczął reanimację. Ktoś wezwał karetkę. Zrobiło się zamieszanie.
- Walczył z moją śmiercią przez 10 minut i miał chwile zwątpienia, ponieważ nie chciałem wrócić - mówi. - Padał już ze zmęczenia. Zaczął krzyczeć, żeby mu ktoś pomógł. Dobrze, że znalazł się jakiś Włoch i reanimowali mnie we dwóch. Po 10 minutach uciskania klatki, usta-usta, jeszcze przed przyjazdem karetki zacząłem wracać do świata żywych. Pamiętam tylko jakieś głosy, że ktoś mnie ciągnie za rękę, a ja się dziwię po co. I sygnał karetki. Tyle. Jak się potem dowiedziałem od lekarzy, po tak długim zatrzymaniu akcji serca, nie powinno mnie być w gronie żywych. Tak się rozpoczął pierwszy dzień moich wspaniałych wakacji - koszmarem na basenie.
Pan Krzysztof trafił do szpitala na oddział intensywnej opieki. Dwa dni leżał pod tlenem. Trzeciego czuł się już na tyle dobrze, że zaczął ćwiczyć na łóżku. Nie mógł bezczynnie leżeć. Lekarze zabronili mu ruchu, stwierdzili, że ma leżeć i odpoczywać.
Przez trzy dni lekarze szukali przyczyny zatrzymania akcji serca. Rozkładali bezradnie ręce
- Wyniki krwi miałem dobre, na nic nie chorowałem, nie dokuczały mi żadne dolegliwości, serce jak dzwon - wyjaśnia nasz rozmówca. - Wysłano mnie do szpitala uniwersyteckiego w Gironie na badanie koronograficzne, angiografię wieńcową. Miałem też tomografię i echo serca. Po tym badaniu wszystko było jasne. Diagnoza: choroba wieńcowa trzynaczyniowa z zajęciem pnia lewej tętnicy wieńcowej. To wyjaśniło przyczynę całego zdarzenia. "Umarłem" z powodu zbyt małego nawodnienia organizmu; był wtedy duży upał, za mało piłem płynów i podczas całodniowego wysiłku zakończonego pływaniem moje serce przez zwężone tętnice nie mogło otrzymać tyle paliwa ile potrzebowało, ponieważ krew była mocno zagęszczona i wszystko w prostym tłumaczeniu się zatrzymało.
Po powrocie do Polski pan Krzysztof przeszedł dwa zabiegi angioplastyki z implantacją stentów w tętnicach i po raz pierwszy w życiu zaczął brać regularnie leki.
Podczas pierwszego zabiegu odkleiła się płytka miażdżycowa i doszło do zawału. Na szczęście lekarze szybko zareagowali. Po drugim zabiegu, kiedy leżał na OIOM-ie, znów doszło do zatrzymania akcji serca. Tym razem na minutę. Ustabilizowali go elektrowstrząsami.
- Lekarze hiszpańscy i polscy zastanawiali się nad przyczyną, która doprowadziła moje tętnice do takiego stanu - dodaje. - Po wielu analizach, badaniach i rozmowach z lekarzami wszyscy doszli do wniosku, że główną przyczyną w moim przypadku było działanie w ciągłym stresie, który przez kilka lat przyczynił się do choroby wieńcowej. Dla mnie to był szok. Zawsze mi się wydawało, że jestem okazem zdrowia. Ani papierosów, ani alkoholu, ani nadwagi. Dbałem też o zdrowe jedzenie. A tu nagle chory ze stresu.
To zdarzenie z basenu, które na całe szczęście miało swój szczęśliwy finał, zmieniło życie pana Krzysztofa - przede wszystkim mentalnie
- Jak mi oznajmili lekarze, to cud, że żyję - mówi. - To się zdarza - tak jak w moim przypadku - jednemu farciarzowi na dziesięciu. Reszta nie ma tego szczęścia i umiera. Ja urodziłem się na nowo. I postanowiłem, że drugi raz nie będę igrać z losem. Zacząłem dbać o siebie. Po konsultacji z lekarzem i dietetykiem zmieniłem sposób odżywiania.
Od roku nie jem mięsa, nabiału, jajek, żadnych słodyczy i używek. Tylko warzywa i owoce. Suplementuję witaminy B12 i D3, ponieważ nie ma tych witamin w odpowiedniej ilości w pokarmach, które spożywam. Pilnuję snu: 7- 8 godzin. Ćwiczę medytację i relaksację. Biegam, pływam, dużo spaceruję, jeżdżę rowerem. Kilka razy w tygodniu jestem w lesie. Opłacało się. Niedawno robiłem badania kontrolne. Lekarz stwierdził, że są idealne. Wkrótce też jest szansa, że przestanę brać leki. I wszystkim wkoło powtarzam, że stres może zabić. Ja już przez niego byłem po drugiej stronie. Nie chcę tam wracać.