Rozmowa z Jerzym Kowalczykiem, redaktorem naczelnym Dziennika Wschodniego
Kiedy ostatnio kupił pan jakąś gazetę?
- Stale kupuję tygodniki opinii. Nie lubię czytać ich w wersjach on-line. Być może wpływ na to ma przyzwyczajenie z młodości, gdy w kolejkach stało się przed kioskami po „Politykę”, „Tygodnik Powszechny”, potem nie było już kolejek, ale tak już mi zostało. Gazety codzienne: „Rzeczpospolitą”, „Wyborczą” też wolę czytać w „papierze”.
Czy prasa papierowa na pewno nie przetrwa?
- Zapewne zakończy ona żywot szybciej niż przewidywali to specjaliści. Na początku wieku wieszczyli oni zanik papierowych wydań gdzieś około roku 2040. Rewolucyjny rozwój mediów społecznościowych i e-handlu, a także internetowe ciśnienie wywierane właściwie na każdą sferę naszego życia znacznie przyspiesza ten proces. „Dziennik Wschodni” redaguje obecnie jednocześnie wydania papierowe, a także wydania on-line, jak i treści na kilka kont facebookowych, oddzielnie na Instagrama, platformę X, You-Tube. Ze względów ekonomicznych takie wyniki czytelnictwa siłą rzeczy zachęcają jednak do tego, żeby przerzucać główne siły właśnie na działalność w internecie. Chociaż papieru żal. Na Zachodzie umiera wolniej. Tam jeszcze w kioskach pełno jest grubych gazet i pełno w nich ogłoszeń.
Zna pan jakąś redakcję, która ma jeszcze korektorkę na etacie?
- Korektorki moim zdaniem to relikt PRL-u, kiedy dziennikarzami zostawali często ludzie wskazywani przez partię, niekoniecznie umiejący pisać i zbierać informacje. W Ameryce od dziesięcioleci w mediach stosuje się zasadę: „Masz to, co widzisz”. Czyli redakcja zastąpiła tam już dawno korektę. Po to są wydawcy, sekretarze redakcji, redaktorzy, oni robią korektę. Przy szybkości dzisiejszych wydań on-line, gdzie dyżury są od świtu do nocy, 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku „wleczenie” za sobą ogona korekty nie tylko opóźniałoby szybkość informowania, ale i stwarzałoby ogromne kłopoty logistyczne. Bo większość przepływów tekstów, filmów, galerii zdjęciowych odbywa się różnymi kanałami internetowymi, między serwerami lub w chmurach - tradycyjna korekta mogłaby zwariować.
Czy jest pan zwolennikiem wydawania gazet przez lokalne samorządy?
- A niech sobie wydają, przecież gazetki w Lidlu, czy Biedronce też są bardzo poczytne. W naszym regionie dziesiątki samorządów wydają lokalne gazetki. I one spełniają swoje funkcje, ludzie lubią czytać o interesujących sprawach w ich najbliższym otoczeniu. Media ogólnopolskie piszą o nich tylko wtedy, gdy wydarzy się coś wyjątkowego. Na co dzień pozostaje im gazetka wójta. Gorzej, gdy na każdej stronie jest zdjęcie lokalnego włodarza i jego mądrości na każdy temat – a tak też się zdarza – ale widziałem wiele gminnych gazetek wydawanych z umiarem i sensem, stawiających tylko na informację. Niestety, ceny papieru, koszty pracy, nie dają prywatnym, niezależnym gazetom gminnym racji bytu. Jest to nierealne, tak jak ich starania o zawładnięcie internetem.
Jaka sprzedaż gazety satysfakcjonowała pana?
- Wydania papierowe wydajemy w przyzwoitym nakładzie 10 tys. egzemplarzy i ostatnio zanotowaliśmy o dziwo 10-procentowy wzrost, gdy wszystkim nakłady spadają. Na pewno czułbym jednak satysfakcję, gdybym podwoił, lub potroił ten wynik.
Dlaczego w mediach, także tych papierowych pojawiają się często jedynie komunikaty policyjne, a rzadko kiedy redakcja wysyła dziennikarza na miejsce zdarzenia? Lenistwo czy oszczędność?
- Nie do końca tak jest z tym lenistwem i oszczędnościami. Bardziej chodzi o umiejętne wykorzystanie nowoczesnych narzędzi. Dawniej dziennikarz pędził do wypadku 80 km z Lublina pod Zamość po jedno zdjęcie i podpytanie pracujących na miejscu funkcjonariuszy lub lekarzy. Dziś, dzięki np. Punktom Informacji Drogowej informacje o wypadku otrzymujemy minutę, dwie po zdarzeniu. Zdjęcia, bardzo dobrej jakości, przesyłają strażacy lub policjanci. A rzecznicy prasowi są naprawdę bardzo dobrze wyszkoleni w pisaniu. Jednak przy sprawach cięższego kalibru obecność reportera jest obowiązkowa. Natomiast młodzież dziennikarska, głównie z pokolenia Z, przyzwyczaiła się do metody "kopiuj –wklej". I w niektórych redakcjach bardzo trudno to wyrugować.
Czy studia dziennikarskie nauczą tego fachu?
- Raczej nie. Są wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę. Do nauki tego zawodu potrzebne jest z jednej strony przetarcie w prawdziwej redakcji, a nie w inkubatorach uczelnianych. Ale o wiele ważniejsza jest ciekawość świata, coś czego nie da się wyuczyć. Pewien nerw, wrażliwość, empatia, coś co u Dantego kazało Poecie schwycić za włosy kochanków tonących w bagnie, by wysłuchać ich opowieści o miłości, życiu i tragedii. Przez 35 lat mało spotkałem wśród dziennikarzy magistrów po tym kierunku. Wśród wybitnych reporterów na przestrzeni lat poznałem za to matematyków, germanistów, chemików, biologów, historyków, itd. – i o dziwo nawet niewielu w zawodzie jest polonistów.
Ile dzisiaj może zarobić dziennikarz w lokalnej gazecie?
- Przyzwoicie, ale o cyfrach nie mogę mówić.
Czy mając duże pieniądze, zainwestowałby pan w nowy tytuł prasowy?
- Na pewno tak. Bo informacja jest bardzo drogim towarem i pozwala zarabiać kokosy. Przy czym tytuł prasowy dziś należy rozumieć jako dynamicznie rozwijające się, dobrze pomyślane, wielowymiarowe medium. Jeśli Google wprowadzi swoje zamierzenia co do wykorzystania AI, większość "przepisywaczy komunikatów" zniknie w ciągu roku lub dwóch, pozostaną tylko silne marki. W szczegóły nie będę wchodził. Platforma medialna może być żyłą złota, tak jak dla pewnego małżeństwa z Kazimierza Dolnego stała się kilka lat temu popularna platforma oferująca noclegi. Sprzedali ją za 10 mln zł i nadal prowadzą ją na prośbę inwestorów. A zaczynali od bezpłatnych usług dla kazimierskich kamieniczników.
Jakiego tekstu nie zamieściłby pan w swojej gazecie?
- „Hejto podobnego”. Nie lubię, gdy tekst dziennikarski krzywdzi innych kierując się płycizną i stereotypowymi osądami.