Mam za sobą pierwsze 500 kilometrów elektrykiem. Nie będę już jeździć "normalnym" rowerem. Wiedziałem to już pierwszego dnia po przejechaniu kilkunastu kilometrów. Rowerem jeżdżę od dawna. Do wysiłku jestem przyzwyczajony, bo też przez wiele lat uprawiałem wyczynowo sport. Przejechanie rekreacyjnie 70 czy 80 kilometrów na rowerze nie było dla mnie problemem. Ale odezwało się kolano. Stara kontuzja. Rehabilitacja pomagała na krótko. Z roku na rok było tylko gorzej, stąd też decyzja o kupnie elektryka. Jazda z bolącym coraz bardziej kolanem przestała być przyjemnością.
Przy zakupie zdałem się na znajomego, który jest szefem dużego sklepu rowerowego. Rower kosztował tyle, ile używany kilkunastoletni samochód. I to po przecenie - z 17 na 13 tysięcy złotych. W sklepie przejechałem nim od stoiska do stoiska. To mi wystarczyło. Wszystko mi się w nim podobało. Kolega udzielił mi krótkiego instruktażu obsługi, a resztę miałem doczytać w książeczce obsługi.
Pierwszym krokiem po kupnie było ubezpieczenie roweru od kradzieży. I tu zaskoczenie - taka polisa kosztuje prawie tyle, co przy ubezpieczeniu samochodu
Na szczęście można ja wykupić na krótszy okres. W moim przypadku ubezpieczenie na pół roku wyniosło ponad 400 złotych. Musiałem jedynie dokupić jeszcze dodatkową blokadę - tzw. U-locka za 380 złotych. Z atestem, hartowanej stali itd. W warunkach ubezpieczenia była także mowa o kłódce do garażu, która musi być wielozapadkowa. Ubezpieczenie gwarantuje mi także pomoc w przypadku awarii roweru na trasie - dwa razy w ciągu trwania ubezpieczenia - z naprawa na miejscu lub przewiezieniem jednośladu do najbliższego zakładu.
Problemem okazało się natomiast kupno bagażnika. Z uwagi na rodzinę, potrzebowałem platformę na 3 elektryki. I tu okazało się, że barierą jest waga rowerów. Większość bagażników jest przystosowana do przewożenia rowerów o łącznej wadze maksymalnie 60 kilogramów. Ja potrzebowałem bagażnika do 70 kilogramów. I tutaj wybór jest bardzo ograniczony. Zdecydowałem się na markowy, renomowanej firmy, który niestety nie należy do najtańszych. Kosztował prawie 5 tys. zł, ale był to jedyny, który spełniał moje wymagania. Jest przede wszystkim niezwykle lekki jak na swoje parametry i łatwo się go montuje.
Próbę generalną elektryka odbyłem w lasach koło Żagania - tuż przy granicy z Niemcami.
Już pierwszego dnia doceniłem zalety roweru ze wspomaganiem
Mieliśmy do przejechania 60-kilometrowy szlak, który prowadził m.in. polnymi, piaszczystymi drogami. I tu elektryk pokazał co potrafi. Normalnym rowerem nie dałoby się jechać, trzeba byłoby go miejscami prowadzić. Tym razem jednak nie było takiej potrzeby.
Sama jazda po płaskim terenie to czysta przyjemność. Wprawdzie wspomaganie działa do prędkości 25 km/h, ale z uwagi na duży ciężar roweru (z baterią i wypchanymi sakwami ponad 30 kg) z górki osiąga się wyższe prędkości niż w klasycznym. Górki, podjazdy? Przy odpowiednio dobranej przerzutce nie trzeba specjalnego wysiłku.
Większość tras pokonywałem na włączonym trybie eco. Pozwala to - w moim przypadku - teoretycznie na przejechanie 230-240 kilometrów. W praktyce dużo mniej, ale z doświadczenia wiem, że 50-70 kilometrów jazdy to jeszcze przyjemność. Dalsze odległości są już nużące.
Z trybu "sport", czyli dające największą moc wspomagania skorzystałem kilka razy - jadąc po głębokim piachu i przy rzeczywiście bardzo stromym podjeździe. Za każdym razem było to niezwykle przyjemne doznanie. Rower przyśpieszał nawet pod górkę, a o zadyszce nie mogło być mowy. Kiedy wspięliśmy się na spore wzniesienie, skąd rozciągał się wspaniały widok na okolice, po raz pierwszy poczułem prawdziwą przyjemność ze wspinaczki. Nie czułem zupełnie zmęczenia.
Minusy? Wciąż jeszcze mam wyrzuty sumienia,kiedy mijam starsze ode mnie osoby na składakach z czasów PRL-u czy jadących pod górkę na zwykłych, marketowych jednośladach
Ale już wyrosłem z rywalizacji, chęci udowadniania sobie, że wciąż jestem w dobrej kondycji. Bo jestem. A przy jeździe elektrykiem i tak jest ruch, wysiłek, świeże powietrze, a to jest przecież najważniejsze.
Pewnym minusem może być na pewno konieczność ładowania baterii. Na początku miałem problem z jej wyjmowaniem, bo ta akurat jest niefortunnie umieszczona pod ramą, ale po kilku razach opanowałem jej sprawne wyjmowanie i zakładanie.
W niektórych rowerach niedogodnością jest korzystanie z kilku kluczyków - oddzielny do blokady koła, do U-locka i do baterii. Do tego kilka do bagażnika rowerowego. Można się pogubić. W moim przypadku na szczęście jest jeden do bagażnika i jeden uniwersalny do blokady koła i baterii.
Musimy się też liczyć z tym, że w razie awarii takiego roweru, to nie zawsze jesteśmy w stanie sami go naprawić. Nie zawsze też pomoże nam zaprzyjaźniony dotychczas mechanik. Co jakiś czas trzeba aktualizować oprogramowanie, kasować błędy, dokonywać przeglądów, które też nie są tanie. Pierwszy przegląd - po przejechaniu raptem 200 km - kosztuje ok. 300 złotych. Na forach internetowych można często spotkać wpisy właścicieli elektryków, którzy szukają pomocy, bo akurat są w trasie i na wyświetlaczu pojawił się jakiś błąd. A śrubokrętem i płaskim kluczem się tego nie naprawi.
Na pewno dużym atutem jest to, że nie musimy ograniczać się do wagi bagażu. W sakwach miałem mnóstwo rzeczy, że ciężko je było podnieść, ale podczas jazdy zupełnie tego nie odczuwałem.
W drodze powrotnej zaliczyłem jeszcze jeden ze szczytów w Karkonoszach. Kilka lat temu udało mi się to zrobić klasycznym rowerem, ale na szczycie niewiele widziałem, bo pot zalewał mi oczy i długo nie mogłem złapać tchu. Teraz z uśmiechem stałem na tej górze i myślałem, po co ja kiedyś się tak męczyłem...