Arek trafił do tego zawodu zupełnie przypadkowo. To było jeszcze na studiach. Kolega z osiedla, co roku, w wakacje, dorabiał jako kelner i barman. Najczęściej wyjeżdżał nad polskie morze, gdzie przez dwa miesiące pracował, miał za darmo kwaterę, wyżywienie, do tego całkiem niezłe zarobki.
- Spróbowałem i ja - mówi Arek. - Na początku uczyłem się wszystkiego od podstaw - jak lać piwo do kufla, jak zmieniać kega, obsługiwać kasę. Nie było to takie trudne. Zawsze byłem osobą kontaktową, lubię nowe wyzwania i odnalazłem się w roli kelnera. Za pierwszy miesiąc dostałem 4 tysięcy na rękę łącznie z napiwkami. W drugim było lepiej, bo dwa tysiące więcej.
Arek do dzisiaj pamięta swojego pierwszego klienta. Zapamiętał go z dwóch powodów: był oryginalnie ubrany i dostał od niego spory napiwek
- Mógł mieć około pięćdziesiątki - mówi. - Był w kwiecistej koszuli jak na Hawajach, krótkich spodenkach, a na nogach miał sandały i długie, kolorowe getry. Był z młodą dziewczyną i chyba chciał jej zaimponować, bo nie chciał reszty, a było tego kilkadziesiąt złotych. Mój pierwszy napiwek.
Kolega został na stałe w Gdańsku. Arek wrócił do Lublina. Po studiach nie szukał innej pracy. To ona jego znalazła.
- Byliśmy ze znajomymi w pubie i zobaczyłem kartkę z napisem, że poszukują barmana - mówi Arek. - Kiedy stałem i czytałem tę kartkę, to akurat mijał mnie właściciel i zaczepił mnie. Tak się zaczęło. Od sześciu lat pracuję w tym zawodzie i nie zamieniłbym go na żaden inny.
Co go pociąga w tym fachu? Ludzie.
- To nie jest praca dla każdego - przekonuje. - Każdy gość jest inny. Trzeba wyczuć, czy można sobie przy nim pozwolić na żart, czy lepiej zachować powagę. Tak jak przy barze. Są klienci, którzy akurat tego wieczoru marzą o tym, żeby nikt ich o nic nie pytał, nie zagadywał i chcą pomilczeć przy drinku, a inny chce się wygadać, wyżalić, bo ma jakiś problem. Traktuje wtedy barmana jak spowiednika. Dlatego mnie to rajcuje. Nie ma monotonii, nudy. Każdy dzień przynosi coś nowego.
Miał propozycję zmiany pracy. Za dużo większe pieniądze. W konkurencyjnym barze. Odmówił.
- Mamy tak zgrany zespół, że nie zrobiłbym im tego - przekonuje. - Połączył nas covid. Omal nie splajtowaliśmy, ale przetrwaliśmy. Przez kilka miesięcy nie pracowaliśmy, potem za połowę wynagrodzenia, ale daliśmy radę. Atmosfera jest dzisiaj tak fajna, że aż się chce iść do roboty. Dla mnie pieniądze nie są najważniejsze. Liczy się klimat, atmosfera.
Dużo klientów w jego pubie to obcokrajowcy. Nie ma to dla niego żadnego problemu. Angielski zna perfekt. Tak jak większość obsługi. Niedawno obsługiwał stolik z grupą młodych Anglików. Niewiele jedli, ale piwo lało się strumieniami.
- Za każdym razem, jak podchodziłem do stolika, to wypytywali, czy stąd daleko jest do granicy z Ukrainą - mówi Arek. - Akurat kilka dni wcześniej tuż przy granicy wybuchła bomba. Bali się. I tak zaczęliśmy rozmawiać o historii. Byli ostatnimi gośćmi. Zaprosili mnie do stolika, ale szybko zmieniłem temat. Akurat ci Anglicy nigdy nie słyszeli, że w 1939 roku Niemcy napadli na Polskę.
Arek unika też rozmów z gośćmi o polityce. Najczęściej potakuje, jak ktoś wyraża swoją opinię o jakiejś partii czy chce go wciągnąć do dyskusji. Wtedy zasłania się obowiązkami
Ale zdarza się, że właśnie przez politykę i dyskusję o niej, dochodzi czasami do ostrych sporów w lokalu.
- Kilka razy zdarzyło mi się uspokajać gości, którzy sprzeczali się właśnie o politykę - przyznaje Arek. - Przed ostatnimi wyborami miałem taką sytuację. Ale co ciekawe, pokłóciła się rodzina. Przyszli na obiad. Pięć osób. Rodzice z dziećmi. Wszyscy oczywiście dorośli. Nie było wielu gości na sali. A oni byli strasznie hałaśliwi. Zaczął ojciec. Już przy samym wejściu widać było, że jest nabuzowany. Zaczął wypytywać dzieci po kolei, kto na kogo będzie głosować. Okazało się, że tylko on miał inne preferencje polityczne w tym towarzystwie. I się zaczęło. Wszystkim się oberwało, także żonie. W końcu zaczął krzyczeć, że wychował dzieci na zdrajców, że nie są patriotami i powinni głosować na "jego" partię. Na szczęście zaraz po tym podawałem im drugie dania i poprosiłem bardzo grzecznie, żeby byli ciszej. Poskutkowało.
Najgorsi są "światowi" klienci. Tacy, którzy wszędzie byli, wszystko widzieli i najlepiej wiedzą
Takim nie da się dogodzić. Można jednak czasami zawstydzić.
- Nie wiem, czy to jest regułą, ale na takich natrafiam najczęściej wczesną jesienią, kiedy ludzie wracają z urlopów - mówi Arek. - Mają wtedy świeże opalenizny, żyją jeszcze wspomnieniami wakacyjnych wyjazdów i są strasznie roszczeniowi. A to pizza nie taka jak we Włoszech, a to owoce morza jakieś mizerne, a to piwo ma dużo goryczki. I zaczyna się wtedy "a wie pan, my tydzień temu to jedliśmy takie kalmary, że te tutaj to jakieś nieporozumienie". To była jedna z takich "światowych" klientek. Akurat trzymała na widelcu kawałek ośmiornicy. Powiedziałem jej o tym. Nie bardzo wiedziała co odpowiedzieć. To tak samo jak pewien biznesmen, który narzekał, że sok pomarańczowy w ogóle nie przypomina świeżego soku, jaki pił hektolitrami na Gwadelupie. Zażartowałem, że za chwilę zerwę na Rynku kilka pomarańczy z drzewa i podam mu wyciśnięty sok. Zreflektował się. Zdarzają się i dziwni klienci. Jestem od tego, żeby się jednak nie dziwić.
Bo co można powiedzieć o gościu, który co jakiś czas przychodził do pubu, siadał przy swoim ulubionym stoliku i zamawiał pół filiżanki americano, czyli rozcieńczone wodą espresso, dolewał do niej gazowaną, zimną mineralną i prosił o dwie kromki chleba ze śledziem i żurawiną na wierzchu?
Klient nasz pan. Płaci i wymaga. Jak zaczynałem pracę wtedy nad morzem, to pamiętam też klienta, który zamówił ruskie pierogi. Spytałem, czy ze skwarkami. Powiedział, że woli z cukrem. Nie byłem pewny, czy to nie żart i podałem mu bez niczego. A on wtedy rzeczywiście posypał te pierogi kilkoma łyżeczkami cukru.
Zdarzają się też goście, którzy zaliczają nieprzyjemne wpadki. Jeden z nich ma do dzisiaj z pewnością dług wdzięczności wobec Arka.
- To był młody chłopak, pewnie jakiś licealista lub student - opowiada nasz rozmówca. - Przyszedł do pubu z koleżanką. Widać było, że jest speszony, czuł się jakoś niepewnie. Długo przeglądali kartę, ona zamówiła jakieś drogie danie, on coś do picia. Potem ona jeszcze coś domówiła. Po jakimś czasie, spytałem, czy smakowało, czy coś jeszcze sobie życzą. On poprosił o rachunek. Po chwili podszedł do baru. Ręce mu się trzęsły. Okazało się, że nie miał tyle. Myślałem, że się rozpłacze. Przyznał się, że to jego pierwsza randka i nie chciał dać plamy. To on ją zaprosił i za nic w świecie nie chciał, żeby koleżanka się dołożyła. Chodziło bodajże o trzydzieści złotych. Szkoda mi się go zrobiło, a dobrze mu z oczy patrzyło. Zgodziłem się, żeby resztę zapłacił następnego dnia. Omal mnie nie wyściskał. I rzeczywiście, następnego dnia przyniósł pieniądze.
Inną wpadkę zaliczył pewien stały klient, który - jak się potem okazało - przychodził do lokalu ze swoją kochanką. Nigdy po południu. Jeśli już, to w godzinach pracy. Siadali zawsze w rogu sali, daleko od okna. Zamawiali najczęściej kawę, deser, rozmawiali szeptem, od czasu do czasu okazywali sobie czułość, trzymając się za ręce.
- To było akurat na mojej zmianie - opowiada Arek. - "Ich" stolik był akurat zajęty, w ogóle było jakoś sporo gości, a oni siedzieli praktycznie na środku. Coś tam sobie szeptali do ucha. W tym momencie na salę weszła dość korpulentna kobieta. Już na pierwszy rzut oka było widać, że jest wściekła jak osa. Od razu podeszła do ich stolika. Złapała za krzesło i usiadła obok niej. Czułem, że zaraz coś się wydarzy. Ona tymczasem nie wykonała żadnego gestu. Nawet najmniejszego. Siedziała tak bez ruchu z wbitym wzrokiem w tę kobietę. Miała tak groźny wyraz twarzy, że nie musiała nic mówić, kiedy kochanka jej męża szybciutko wstała i wyszła. Wtedy zwróciła wzrok na męża. Zrobił to samo. Nigdy więcej go nie widziałem. Za jakiś czas okazało się, że był urzędnikiem i spotykał się tu z koleżanką z pracy. I żona się o tym dowiedziała. Nie czekała aż się ten romans rozwinie.
Nie lubi firmowych imprez w lokalu. Ma złe wspomnienia
- Te, które obsługiwałem, to było jedno wielkie chlanie - mówi. - Alkohol nie każdemu niestety służy. Niektórzy po alkoholu leczą swoje kompleksy. A kelner czy barman to świetny obiekt, żeby się na nim wyżyć.
Na jednej z takich imprez omal nie uderzył gościa. Tam mu dopiekł. Na szczęście skończyło się na słownych utarczkach.
- To było spotkanie integracyjnej dużej, prywatnej firmy. - opowiada Arek. - Wszystko było super do momentu, kiedy niektórym alkohol za bardzo uderzył do głowy. Zwłaszcza jednemu z gości, który ni z tego, ni z owego zaczął mnie prowokować. A to zaczął pstrykać palcami, żebym podszedł do ich stolika, potem zaczął gwizdać na mnie, a w końcu tykać. Na początku grzecznie zwróciłem mu uwagę. Nie pomogło, a on stawał się coraz bardziej agresywny. Przegiął, kiedy chciał mi dać pięć stów, żebym przyniósł mu piwo na czworaka. Kiedy wyszedł do toalety, złapałem go za fraka i ostrzegłem, że jeśli jeszcze raz mnie obrazi, to ja go wyprowadzę z pubu i to na czworaka. Pomogło, chyba się przestraszył, bo już dał mi spokój.
Minusem są na pewno godziny pracy i nocne powroty.
- Ale i do tego można się przyzwyczaić - kończy nasz bohater. - Dla mnie godzina dwudziesta druga to tak jak środek dnia dla innych. Ale swoje odespać muszę, bo zdarza się, że wracam o drugiej czy trzeciej nad ranem. Znam tę robotę od podszewki, lubię ją, ale nigdy w życiu nie chciałbym być właścicielem restauracji czy pubu. Mam co miesiąc na rękę od 6 do 7 tysięcy złotych i to mi wystarcza. Jako właściciel miałbym o wiele więcej pieniędzy, ale nie miałbym czasu na ich wydawanie. To jest praca od świtu do nocy. I uwiązanie. Ja, jako kelner czy barman mam ten komfort, że pracę w swoim zawodzie znajdę wszędzie. I zawsze mogę wziąć wolne albo się zwolnić. Właściciel nie zawsze.