Wyjechał z Polski, bo miał długi. Nie wyszedł mu biznes. Sądził, że bar z piwem i kebabem to będzie dobry pomysł. Nie był. Może byłby, gdyby miał swój lokal. Dobił go finansowo zresztą covid.
- Ten bar to był pomysł brata - mówi. - Mieliśmy trochę oszczędności, kolega chciał wynająć lokal w dobrym punkcie, to spróbowaliśmy. Na początku było nawet nieźle, było sporo klientów, ale niestety, po roku otworzyły się obok nas kolejne bary typu fast food, czynsz poszedł w górę raz, potem drugi, a potem tak nam przebudowali ulicę, że do naszego baru trzeba było jechać dookoła; do tego był problem z parkowaniem. I powoli zaczęło nam ubywać klientów, ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. I zaczęły się schody. Niezapłacony ZUS, czynsz, prąd. Całe pasmo nieszczęść. Awaria samochodu, potem choroba bratowej, kosztowna operacja, rehabilitacja. Jesteśmy rodziną, musiałem mu pomóc. I tak zostaliśmy bez grosza.
Mirek znalazł rozwiązanie - postanowił wyjechać do pracy w Niemczech
Jacek, jego brat miał pilnować interesu, a on miał co miesiąc wysyłać pieniądze. Start miał ułatwiony. Pod Hamburgiem miał kolegę z osiedla, który prowadził tam firmę - zajmował się instalacją fotowoltaiki. I gwarantował 3 tys. euro na rękę. Do tego zapewniał mieszkanie. Żal było z tego nie skorzystać, a nie chcieli brać kredytów, chwilówek czy pożyczać u rodziny.
- Kiedy zaczęliśmy z bratem wychodzić z tych długów, to wybuchła pandemia - mówi Mirek. - I popłynęliśmy. Lokal trzeba było zamknąć, urządzenia i wyposażenie schowaliśmy do garażu, bo nie było chętnych na kupno. Z kolegą od lokalu udało się jakoś dogadać na spłatę zaległości w czynszu w ratach, ale i tak pozostało sporo niezapłaconych rachunków. Na szczęście bratowa wyzdrowiała, ale jeszcze przez wiele lat musi byc pod kontrolą. Brat poszedł do pracy na etat; jakoś z tego wyszliśmy.
Mirek do Polski już nie wrócił. Kolega od fotowoltaiki przetrwał ze swoim interesem dzięki temu, że przed pandemią otworzył sklep internetowy. Sprzedawał domowe instalacje wiatrowe, panele, trochę elektroniki.
- Pomagałem mu w tym - mówi Mirek. - Z czasem jednak poznałem dziewczynę - Polkę z Warszawy. Zamieszkaliśmy razem w Hamburgu. Tam też poszedłem do pracy w pizzerii. Potem pracowałem w dużej hurtowni RTV, jeździłem z czasem busem po Niemczech, a w końcu zatrudniłem się w sklepie rowerowym, gdzie do dzisiaj pracuję.
Razem z dziewczyną zarabiają 4200 euro. Na mieszkanie, życie, zakupy wydają 3 tysiące
Dużo podróżują, zwiedzają, często chodzą do knajpy. Mirek coraz częściej jednak myśli o powrocie do kraju.
- Owszem, żyje nam się tu wygodnie, stać nas na wiele, ale to już nie są te Niemcy co kiedyś - mówi 43-latek. - Jako młody chłopak pracowałem tu kiedyś na budowie. Majstrem był starszy wiekiem fachowiec. Wiele się od niego nauczyłem. Do dzisiaj pamiętam, że jak układaliśmy przewody elektryczne w mieszkaniu, to najpierw rysował od linijki, którędy mają iść przewody, a dopiero potem kuliśmy. Równiutko. Na koniec dnia zawsze dokładnie czyścił każde narzędzie, wkładał do skrzyneczki, nie tracił czasu na szukanie jakiegoś śrubokręta czy śrubki. Wszystko było na swoim miejscu. Dzisiaj już takich fachowców nie ma. Nie ma też w Niemczech już takiego porządku jak kiedyś. Owszem, ci starsi to jeszcze mają we krwi Ordnung, ale młodsi to już zupełnie inne pokolenie. Znam niemiecki perfekt, oglądam niemiecką telewizję, na każdy praktycznie temat mogę w tym języku rozmawiać, mamy mnóstwo niemieckich znajomych i przyjaciół, ale i tak czuję się tu obco. Nie potrafię się zupełnie zaaklimatyzować.
Na początku Mirek buntował się, kiedy jego niemieccy koledzy w pracy dziwili się, że w Polsce jest szybki internet, są autostrady, a w prawie każdej większej miejscowości chociażby orliki
- Buntowałem się, bo wielu z nich wydawało się, że Polska to dalej jakiś zaścianek Europy - mówi Mirek. - Nie interesowali się światem poza tym, który był w promieniu stu kilometrów od ich domu. Na szczęście nie wszyscy tacy byli. Ale bywało, że niektórzy próbowali mi okazywać swoją wyższość. Szybko jednak sprowadzałem ich na ziemię.
Nie ma też dobrej opinii o tutejszej służbie zdrowia.
- Tak jak i u nas, są tu kolejki do specjalistów - mówi. - Na wizytę do endokrynologa czekałem na przykład przez ponad rok. Ojciec mojego kolegi trafił niedawno na tutejszy SOR, gdzie przez dziesięć godzin czekał na korytarzu, aż się ktoś nim zajmie. Zresztą w internecie co jakiś czas można przeczytać o kryzysie niemieckiej służby zdrowia. Fajnie to wygląda tylko na filmie. Podobnie jest z bezpieczeństwem. Są takie miejsca, gdzie lepiej nawet w biały dzień się lepiej nie zapuszczać. Ale i w Polsce jest podobnie.
Mirka trzymają w Niemczech przede wszystkim jednak godziwe zarobki.
- Trudno byłoby nam żyć w Polsce na takim poziomie jak w Niemczech - przyznaje. - Pochodzę z Lubelszczyzny, gdzie o takich zarobkach mógłbym jedynie pomarzyć. Beata jest z kolei z Podkarpacia, gdzie też nie zarobiłaby kokosów. Może mieliśmy połowę tego, co u nas. A ceny są już porównywalne, niektóre artykuły spożywcze czy przemysłowe są nawet w Niemczech tańsze.
Jest też coś, czego Niemcom zazdrości - to godziwe życie seniorów.
- Starsi ludzie mają tu naprawdę super opiekę - podkreśla. - Mają godziwe emerytury, renty, świadczenia. I korzystają z życia. Mnóstwo starszych osób jeździ rowerem, uprawia nordic walking, jeżdżą na wycieczki, przesiadują w knajpach. Stać ich na to. U mnie jak mama weźmie emeryturę, to po zapłaceniu rachunków, to nie starcza na leki.
W jego opinii, niektóre powiedzenia o Niemczech straciły już też na aktualności. To m. in. słynne powiedzenie dotyczące używanych niemieckich aut - "Niemiec płakał jak sprzedawał" miało świadczyć o perfekcyjnym stanie samochodu.
- Dzisiaj mógłbym powiedzieć, że Polak płakał jak kupował takie auto od Niemca - kończy nasz rozmówca. - Już dwa razy kupowałem tu samochód. I dwa razy się naciąłem. Tak samo z niemiecką punktualnością. To już przeszłość.