Zepsuł mi się elektryczny rębak do rozdrabniania gałęzi.
Działał przez dwa lata - tyle ile wyniosła gwarancja. Nawet nie był zbyt często używany. Na nóżkach była jeszcze folia bąbelkowa. Najpierw obejrzał go znajomy, który stwierdził, że zepsuł się silnik. Sądziłem, że da się to naprawić. Pojechałem do serwisu naprawy sprzętu ogrodniczego. Po tygodniu dowiedziałem się, że silnik rzeczywiście jest uszkodzony. W grę wchodziła albo wymiana na nowy albo ewentualna naprawa.
Dwa lata temu mój bezużyteczny teraz sprzęt kosztował niecałe 900 zł. Najpierw zadzwoniłem do producenta. Miła pani poinformowała mnie, że nowy silnik kosztuje 420 zł plus koszty przesyłki. Sprawdziłem drugą opcję - możliwość naprawy. Pojechałem do zakładu elektrotechnicznego. Wcześniej przez telefon usłyszałem, że może się uda silnik uratować. Rębak nawet nie przekroczył progu zakładu. W drzwiach stanął właściciel warsztatu. - Niech pan już go nie ciągnie - usłyszałem. - Nie podejmę się naprawy.
Okazało się, że w moim rębaku jest silnik bezszczotkowy, a jego naprawa byłaby tak pracochłonna, że nikomu by się to nie opłacało. Chwilę porozmawiałem z fachowcem, który pokazał mi w środku kilkanaście sztuk różnego rodzaju sprzętu, którego naprawić się nie dało, albo koszty przewyższyłyby wartość nowego.
- Kiedyś to taki silnik zreperowałbym panu w godzinę i zapłaciłby pan grosze - powiedział. - Dzisiaj to wszystko to jednorazowy szmelc. I pokazał mi rozebraną piłę elektryczną z marketu. Działała tydzień. To i tak długo, zwłaszcza, że główna zębatka była wykonana z plastiku.
Mój rębak powędrował do garażu. Stanął obok elektrycznego wertykulatora. Akurat wczoraj coś w nim zadymiło i nie można go włączyć. Na szczęście jest jeszcze na gwarancji.