Partner: Logo FacetXL.pl

O ocenę stanu warszawskich ulic i analizę ruchu drogowego w stolicy w 1937 roku pokusiło się pismo „ATS”. Trójka dziennikarzy – rodowity warszawiak, mieszkaniec prowincji i cudzoziemiec przez kilka dni jeździli samochodem po warszawskich ulicach i obserwowali ruch drogowy. Swoimi uwagami podzielili się potem z czytelnikami. Oto ich fragmenty (pisownia oryginalna)

(…) Wyruszono wcześnie rano. Błotnista ulica z „kocimi łbami”, zabudowana pięknymi willami i gmachami, które były zachlapane do I-go piętro błotem. Od strony miasta ciągnęły szeregiem wozy z cegłą, obficie sypiąc ceglany pył na jezdnię. W dzień suchy ulica spowita jest w tumany czerwonego pyłu, niemającego nic wspólnego z lotnymi piaskami Sahary”.

Już pierwszego dnia autorzy reportażu przeżyli niemiłą przygodę, kiedy na jednej z warszawskich ulic dzieci najpierw usiłowały wyjąć z samochodu prędkościomierz, a potem porysowały drutem karoserię. Kiedy dziennikarze zwrócili dzieciom uwagę, to miejscowi dorośli wzięli dzieci w obronę, a potem – kiedy odjeżdżali – omal nie wybili im szyby rzuconym w przednia szybę kamieniem.

Pierwszy przystanek – stacja benzynowa z napisem „dla stałych klientów dodajemy powietrze do koła zapasowego”.

„Zaspany jegomość z benzynowej budki napompował opony „na kamień”, niemając oczywiście prawidłowego zegara” – żali się kierowca. Ale pochwalił też stację, że po pięciu latach starań, można na nich zaopatrzyć się już w specjalne ochraniacze (za dwa złote), żeby benzyna z węża nie uszkodziła lakieru na aucie.

Jazda po wąskich uliczkach Warszawy już pierwszego dnia doprowadziła do kilku niegroźnych kolizji. Na karoserii samochodu widoczne były ślady po końskich dyszlach.

„Wjeżdżamy na ulicę-arterię do centrum miasta – czytamy. - Obecnie nareszcie można bez wstrząsów przejechać z Warszawy na każdą z rogatek. Wyloty na Grochów, Radzymin, Okęcie, Służew są ostatecznie doprowadzone do porządku. Tramwaj biegnie wśród ładnych zieleńców, jezdnie szerokie, ale zapchane chłopskimi wozami, jadącymi z zasady w parze rzędów obok siebie”.

„Oberwało” się także warszawskim polewaczkom, które od kwietnia do listopada codziennie zraszały ulice, na której tworzyła się potem śliska „marmolada”. Powodowało to niebezpieczne sytuacje zwłaszcza dla motocyklistów, którzy na takiej nawierzchni „zdzierali zelówki, żeby skutecznie zahamować”.

Warszawscy przechodnie – jak zauważyli autorzy reportażu – nie należeli w tamtym czasie do szczególnie zdyscyplinowanych.

„Wreszcie pcha się pod samochodem zaczytany kupiec w chałacie lub wózek z dzieckiem popychany przez lekkomyślną nianię” – piszą dziennikarze.

Przechodnie nie zawsze też korzystali z przejść dla pieszych – jeśli już, to tylko tam, gdzie stał policjant. Według autorów, Warszawa miała jeszcze jeden powód do wstydu – to konne dorożki.

„Dorożki konne wywołują uśmiech i zawstydzają warszawiaków – podkreślają w tekście. - Pojazdy te, jedyne swego rodzaju w Europie, są na pewno turystyczną atrakcję. Turysta turystą, ale nie można zamknąć oczu na nieliczących się zupełnie z samochodami i przechodniami. Proszę postać parę chwil w pobliżu postoju dorożek. Pomijając zapachy, niezbliżone przynajmniej do wonnych, dorożkarze prowadzą hałaśliwe dysputy przeciwko samochodom. Wyścigi w parę rzędów po uśpionych ulicach, wreszcie powolność dorożek, niechlujne wnętrza i wygląd dorożkarzy, każą się poważnie zastanowić nad tą plagą Warszawy”.

Co ciekawe, dziennikarze „ATS” zarzucali także dorożkarzom, że często „biją batem po głowie cyklistów i motocyklistów”.

Taksówki w tamtym okresie nie miały w stolicy zbyt wysokiej opinii. 90 procent taboru było „nic niewart”. Autorzy zarzucali im wyeksploatowane silniki, brzydkie kolory taksówek, brud. Poza tym, taksówki były stare. Wiele z nich były wyprodukowane w latach 20. ub. w.

Były też pochwały. To m.in. zainstalowane barierki na skrzyżowaniach, które miały uniemożliwić przechodzenie przez jezdnię w niedozwolonym miejscu. Wiele osób – zwłaszcza młodszych - jednak przechodziło pod nimi. I na to autorzy reportażu mieli rozwiązanie – powinny być zamontowane wysokie, betonowe płoty.

„Dojeżdżamy do skrzyżowania koła Dworca Głównego” – to dalsza część tekstu. I tu zaskoczenie.

„Sygnalizacja o typie niespotykanym na całym świecie. Nasza własna patentowana. Na szczęście ustały irytujące dzwonki zapowiadające wolną drogę. Niewielkie lampy czerwone umieszczone zbyt wysoko są zupełnie niewidoczne dla pierwszych paru samochodów. Pierwszy samochód rusza dopiero na przeraźliwe trąbienia samochodów stojących z tyłu oraz na bojowe okrzyki dorożkarzy. Skasowano niemiły dzwonek, mamy za to w równej ilości nawoływania, trąbienie, dzwonki tramwajowe”

Za to tramwaje i komunikacja miejska spotkała się z uznaniem dziennikarzy. Jak podkreślali, nowoczesnych autobusów i tramwajów mogli Warszawie pozazdrościć w innych europejskich miastach. Tutaj mieliśmy się czym pochwalić, chociaż rozkład jazdy pozostawiał jeszcze sporo do życzenia.

Obok Ogrodu Saskiego – drogowa nowość. To wysepka na jezdni, na której zamontowano światełka ostrzegawcze. Kiedy dziennikarze parkowali auto pod jedną z kawiarni pojawiło się od razu kilku „pilnowaczy”, którzy za niewielką opłatą obiecywali „popilnowanie” auta, sugerując, że tu często ktoś przebija opony albo rysuje karoserię. Skąd my to znamy?

Dalsza przejażdżka to kierunek na Wilanów. Tam zachwycali się wspaniałym wielkim autobusem marki Saurer, który obsługuje podmiejska linię. Wracając z Wilanowa zostali zatrzymani na rogatce przez posterunkowego, który dokładnie sprawdził ich dokumenty.

Zbliżała się pora obiadowa. Dziennikarze zostawili na czas posiłku samochód na stacji obsługi do umycia.

„Jest umyty na zewnątrz dobrze. W środku przez niedokręcone przez obsługę szyby trochę

wody, szyby wytarte tłustym gałganem. Wreszcie rozdzielacz i gaźnik zalany wodą uniemożliwiają

natychmiastowe ruszenie z miejsca. Rachunek duży, choćby z uwagi na niestaranne umycie i zalanie silnika”.

Po chwili kolejna nieprzyjemna historia. Kiedy autorzy raportu pozostawili na kilka godzin zaparkowany samochód na ulicy, ktoś wjechał w ich auto, uszkadzając błotnik.

Na koniec dnia zagraniczny gość (gazeta nie podaje, kim był-kz) dziwił się, że na noc polscy dziennikarze nie zostawiają auta pod domem. Pojechali w odludne miejsce, gdzie zaparkowali w zamykanym i strzeżonym garażu. Dla bezpieczeństwa

Na koniec raportu autorzy byli zgodni w swojej opinii: Warszawa w 1937 roku była drogową dżunglą. Co im najbardziej przeszkadzało? Przede wszystkim dorożki konne i wozy, które nie tylko tamowały ruch, ale przy wszelkiego rodzaju nieostrożnych manewrach często uszkadzały dyszlem karoserie aut. Narzekali również na policję, która pobłażliwie patrzyła na łamanie przepisów przez pieszych, kierowców, furmanów, czy dorożkarzy.

Wielu warszawiaków, którzy posiadali własne samochody, używały ich jedynie sporadycznie – głównie w niedziele, kiedy był mniejszy ruch. W pozostałe dni strach było wyjechać na ulice.

„Posiłkowanie się samochodem na stale mokrych i śliskich jezdniach jest zaprzeczeniem tego, do czego został samochód skonstruowany. Harce dorożkarzy, cyklistów i nieuwaga przechodniów stwarzają warunki niespotykane nie tylko u naszych sąsiadów zachodnich, ale nawet

wschodnich. Miałem sposobność przekonać się już dwa lata temu, że Łotwa, Estonia i maleńka Litwa zapewniły automobilistom możliwe warunki korzystania z samochodu. Moi rozmówcy podkreślają, że w ostatnich latach dużo zmieniło się w Warszawie na dobre: nowe autobusy, dobre wreszcie jezdnie niemiłosiernie niszczone przez konie, wyznaczenie przejść dla pieszych, obariero-

wanie narożników. Nie możemy sobie tylko dać rady z koniem, cyklistą i przechodniem” – kończy się artykuł.

 


Źródło:

ATS Auto i Technika Samochodowa: organ Automobilklubu Polski oraz Klubów Afiliowanych: organe officiel de l'AutomobileKlub Polski et des clubs affiliés 1936 grudzień R.15 Nr12

Tagi:

ulice,  ruch drogowy,  Warszawa, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz