Testowany fiat pachniał jeszcze nowością. Na liczniku miał zaledwie 3400 przejechanych kilometrów. Od razu zdradzimy – samochód ani razu się nie zepsuł na trasie, poza tym, że jego kierowca trzy razy przebił oponę. Jak podkreślił dziennikarz, w podróż (z żoną) wyjechał zaopatrzony w dwa zapasowe koła, komplet fabrycznych narzędzi, miernik ciśnienia opon oraz „apteczkę” do klejenia dętki.
To nie był tani wyjazd. Za sam paszport z wizą czeską, austriacką, węgierską i jugosłowiańską (tzw. kąpielową) trzeba było zapłacić 90 złotych. Nauczyciel zarabiał wtedy ok. 200-300 zł miesięcznie, a robotnik połowę tej kwoty. Załatwienie wszystkich formalności trwały trzy dni.
Początek podróży – Rawa Mazowiecka. Wyjazd – 8.30. Po dziesięciu godzinach jazdy fiat dojechał do Cieszyna. Ta trasa liczyła ponad 300 km.
„Odliczając postoje na obiad i branie benzyny zrobiliśmy jadąc zupełnie turystycznie 47 kilometrów na godzinę – pisze autor. - Po drodze spotkaliśmy tylko kilka samochodów, w tym Arditę (fiat 518 produkowany w Warszawie-kz) naprawiającą pneumatyk pod Tomaszowem”.
W Cieszynie autor reportażu zaplanował pierwszy nocleg – w hotelu „Pod Brunatnym Jeleniem”. Żalił się jedynie, że chcieli z niego zedrzeć za skorzystanie z garażu. Udało mu się wytargować. Zamiast 5 zł – zapłacił o dwa złote mniej. Minusem był fakt, że garaż nie był blisko hotelu.
Rano, następnego dnia przekroczył czeską granicę. Jak zaznacza, miał szczęście, gdyż dzień wcześniej nikogo Czesi nie przepuszczali z powodu antyczeskich demonstracji w tym miejscu. Co ciekawe, celnicy dokładnie oplombowali jego aparat fotograficzny – podobnie jak samochód. Musiał też niezwykle skrupulatnie wpisać w specjalnym formularzu każdą walutę, jaką miał przy sobie.
Przed południem dotarli do Ołomuńca.
„Droga dalej doskonała, ruch samochodowy większy, furmanki jadą prawidłowo, cykliści nie pętają się po szosie, jednym słowem: Europa” – czytamy w tekście.
Na granicy austriackiej – w Mikulovie zaskoczenie. Austriacki celnik każe dziennikarzowi dokładnie opisać na specjalnym formularzu radio, jakie jest na wyposażeniu fiata. Po co? Tego nie wie.
W Austrii okazało się, że tamtejsze drogi są o wiele gorsze niż w Czechach. Autor zauważył także, że przy każdym odcinku jest tablica z informacją, kto i kiedy ją budował.
„O 16.30 jesteśmy w Wiedniu – pisze. - Licznik 4170 km. Przejechaliśmy z Cieszyna ze średnią 55,83 km/h odliczając czas na postój w Ołomuńcu i granicach.
Fiat, którym poruszał się dziennikarz, wymagał co jakiś czas tzw. czynności obsługowych. W tym celu musiał skorzystać z austriackiego warsztatu. Nie było to mile doświadczenie.
„Dopiero w Wiedniu doceniłem wartość naszej stacji obsługi w Warszawie na placu Marszałka. W przedstawicielstwie Fiata na Rennwegu w Wiedniu nie mają nawet dźwigu! I traktują mnie smarowaniem ręcznym tłocznikiem takim samym jaki mam ze sobą. Jadę do największego garażu przy Gusshausstrasse i tutaj mają tylko jeden dźwig i żadnych nowoczesnych narzędzi. Fiatka smarują na kanale ręczną pompką, trwa to długo i kosztuje 3 szylingi” – opisuje autor.
Dalsza jazda w kierunku południowym przebiega już bez niespodzianek. Fiat dzielnie spisuje się na licznych podjazdach. Silnik się nie grzeje, ale przy stromych wspinaczkach, jego kierowca musi redukować co jakiś czas bieg na niższy. Jedzie przez długi czas z prędkości ok. 90 km/h.
O 15.30 dojechali do Grazu. Dziennikarz podkreśla wszechobecny brud na ulicach, liczne zaniedbane domy, a na mijanych polach głównie kawon i dynie.
Jugosławia przywitała autora reportażu drogami – jak sam podkreślił – takimi jak w Polsce. Mnóstwo nieubitego tłucznia, który odbijał się o karoserię samochodu. I tutaj podzielił się radą dla innych:
„Radzę wszystkim automobilistom, którzy udają się do Jugosławii, owinąć od spodu części delikatniejsze samochodu gumą lub plandeką, tak by kamienie o nią się obijały”.
Zamiast pięknej, słonecznej pogody, Bałkany przywitały naszego podróżnika burzą i gwałtownym deszczem. Musieli przenocować w pensjonacie, a fiat po raz pierwszy w trakcie wyprawy stał pod gołym niebem, bo garaż gospodarz przeznaczył na magazyn jabłek.
Polski fiat wzbudził niemałe zainteresowanie wśród mieszkańców Zagrzebia, gdzie dojechała polska para. Wiele osób było zdumionych, dziwiąc się, że jest to samochód produkowany w Polsce. Jugosłowiańska motoryzacja opierała się wówczas przede wszystkim na samochodach produkcji niemieckiej.
W Serbii – w pobliżu Banja Luki – awaria koła.
„Łapię gwóźdź – pisze. - Zaczyna się już robić ciemno, a błoto na szosie takie, że strach wysiąść z samochodu. Kończę zmianę koła umorusany jak nieboskie stworzenie”.
Przed hotelem kontrola samochodu. Mimo przejechanych 1450 km, silnik nie wymaga uzupełnienia oleju. Kolejny etap podróży – Sarajewo, i – jak pisze autor – jechał tu najpiękniejszym odcinkiem drogi na całej trasie z Polski. Odwiedza jeszcze Mostar i Dubrownik.
Fiat na górskich drogach spisuje się doskonale. Autor z nieukrywaną duma podkreślał, że zdarzało mu się widzieć amerykańskie limuzyny (marki nie chciał podać), które stały na poboczu z dymiącymi z przegrzania silnikami. Zaznaczał przy tym, że polski samochód bez trudu pokona każde wzniesienie - pod warunkiem, że nie pozwoli mu się jechać wolniej niż 50 km/h.
W drodze powrotnej przez Split, Triest i Wenecję fiacik nie zawodził, mimo że w pewnym momencie jego kierowca musiał jechać przez górskie serpentyny na drugim, a nawet na pierwszym biegu. Samochód dał radę.
Nas granicy z Włochami nasz bohater dowiedział się, że go do Włoch nie wpuszczą.
„Widzę na ścianie portret Mussoliniego – pisze. - Na nim piękne zdanie, że Włosi witają serdecznie każdego cudzoziemca. Pokazuję to z uśmiechem urzędnikowi, nic to jednak nie pomaga”.
W końcu jednak udało mu się uzyskać pozwolenie na przejazd przez Włochy w konsulacie. Tutejsze drogi zrobiły na polskim dziennikarzu ogromne wrażenie – przede wszystkim z uwagi na „ogromne znaki nad jezdnią, w którą stroną każdy ma jechać do danej miejscowości. Zwalnia to jadącego od zatrzymywania się na skrzyżowaniach”.
Autor nie kryje tez zdziwienia, że Włosi nie robią obrażonej miny, jak ich się...wyprzedza. W drodze w kierunku Villach polskiego kierowcę zachwycają liczne światła odblaskowe, które montuje się na przydrożnych drzewach i słupach.
„Mało tego, na zakrętach i skrzyżowaniach, także pośrodku szosy są podobne światełka – pisze autor. - Te rozbłyski rozgraniczają szosę na dwie strony, co ma zapobiegać wypadkom.”
Przez Budapeszt, Czechy dociera do granicy w Chyżnem. I tu autor żali się, że przejście było już zamknięte. A była dopiero 19.30. Odnaleźli jednak celnika, który leżał już w łóżku w domu i podbił im potrzebne dokumenty. Następnego dnia, po noclegu w Rabce, nasz bohater razem z żoną dojechali do Warszawy.
Pokonali fiatem 4718 km, zużywając 465 litrów benzyny (zużycie niecałe 10 l/100 km-kz) i ok. 800 g oleju. Cała wyprawa kosztowała 318 zł – bez kosztów noclegu. Co ciekawe, autor w swoim tekście wspomniał, że bardzo podobał mu się Dubrownik ze względu na to, że było tam „pusto i sennie”. To by się dzisiaj zdziwił...