Partner: Logo FacetXL.pl

Pan Antoni spędził czterdzieści lat za kierownicą jako zawodowy kierowca. Najbardziej pamięta niespodziewane awarie. Chociażby taka: wiele lat temu, w zimie zepsuły mu się wycieraczki w samochodzie. Mżawka, potem deszcz ze śniegiem dawała się we znaki. Z zepsutymi wycieraczkami, do tego w nocy, jazda byłaby samobójstwem.

- Jechałem wtedy służbowym fiatem z Kraśnika do Lublina – mówi 80-latek. - Zawiozłem tam mojego szefa na naradę. W drodze do domu siedział zmęczony z tyłu. Drzemał. Na drodze, w środku lasu nie dałbym rady tego zreperować. Nie było rady, musiałem go obudzić. Przywiązałem kawałek sznurka do jednego pióra wycieraczki, drugi do drugiego i co jakiś czas ciągnęliśmy za nie na zmianę i tak cudem dojechaliśmy. Ale w Lublinie już śnieg był tak gęsty, że i to pociąganie niewiele dawało. Pamiętam, że dyrektor po tej podróży leżał potem chory z gorączką. Musieliśmy mieć otwarte szyby i go zawiało.

 


Do samochodów ciągnęło go od dziecka. Zawsze chciał być kierowcą. Najlepiej autobusu. A jazda samochodem na niby to była zawsze najlepsza zabawa

 

 

 

- Za kierownicę służyła mi okrągła, metalowa taca, którą opierałem o kant elektrycznej maszyny do szycia – opowiada pan Antoni. - Za sobą ustawiałem kilka krzeseł, bo to miał być autobus, a na podłodze miałem pedał gazu. To ten od maszyny.

Pamięta też swoją pierwszą jazdę prawdziwym samochodem.

- Miałem wtedy może dziesięć, jedenaście lat – mówi. - Wujek pracował wtedy jako szofer w przedsiębiorstwie budowlanym. Jeździł popularnym wówczas lublinkiem. I któregoś razu pozwolił mi prowadzić po polnej drodze. Jakaż to była frajda! Pamiętam, że jak się go odpalało, to trzeba było naciskać nogą równocześnie na starter i pedał gazu. Trzęsło w nim niemiłosiernie, ale przeżycie dla dzieciaka jak ja było ogromne. Tak złapałem bakcyla, żeby zostać kierowcą.

Spełnił swoje marzenia. Jeszcze w wojsku zrobił prawo jazdy – nawet na motocykl i autobus. Nie sądził, że przez kolejne czterdzieści lat praca za kierownicą wciąż mu będzie sprawiać frajdę.

- Zaczynałem zisem – mówi. - Palił coś ze trzydzieści kilka litrów benzyny na sto kilometrów. Kto tam wtedy się tym przejmował. Dzisiaj to pewnie nie miałbym siły wcisnąć w nim sprzęgła czy zmienić bieg. Taki był toporny. Skrzynia nie była synchronizowana, trzeba było to wszystko wyczuć gazem, a i tak przy zmianie biegów, nie obyło się bez zgrzytania. Przy 50 kilometrach na godzinę w środku był taki hałas jak w jakimś odrzutowcu. Miał pneumatyczne hamulce, które też często zawodziły. Dzisiaj to strach byłoby tym jeździć.

Zis-y w latach 50.

Takim zisem pan Antoni wyjechał kiedyś na swoją najdłuższą trasę – spod Włodawy do Warszawy.

- Wiozłem sosnowe stemple – mówi. - Całą drogę się zastanawiałem, czy takich stempli nie ma gdzieś bliżej. Toż to prawie trzysta kilometrów! Ale kazali jechać, to nie było co mędrkować. Do dzisiaj pamiętam tę podróż. W Chełmie czy Lublinie to w latach 60. ruch na ulicy był jeszcze niewielki. A poza miastem to głównie furmanki, trochę osobowych, reszta to ciężarówki. A w Warszawie przeżyłem szok. Takiego ruchu, tłoku, to ja jeszcze w życiu nie widziałem. Co rusz światła, ronda, trąbią wkoło. Jak dojechałem na miejsce to byłem spocony jak mysz.

Z upływem lat pracy za kierownicą, pan Antoni przesiadał się na coraz nowsze samochody. Jeździł starem, żubrem, potem jelczem. Najbardziej zapamiętał stara. Model 25, w którym drzwi otwierały się „pod wiatr” jak w pierwszych syrenach.

Star 25 na stacji paliw

- To była chyba pierwsza prawdziwie polska ciężarówka – mówi. - Pełno wersji ich było – nawet jako meblowóz. Ale najwięcej starów jeździło wtedy po budowach. Strasznie siermiężne samochody. One się wszystkie wtedy telepały, ale tego akurat zapamiętałem najbardziej, bo przy szybszej jeździe, to w lusterku praktycznie nic nie było widać, tak się trzęsło i przez to było sporo wypadków. Wtedy też samochody nie miały żadnego wspomagania. Trzeba było mieć naprawdę krzepę, żeby tym jeździć.

Na zarobki nie narzekał. Wprawdzie pensja nie była zbyt wysoka, ale dorabiał też dodatkowymi kursami, podwoził „na łebka”. Był też dodatek za jazdę z przyczepą.

- Nigdy natomiast nie handlowałem paliwem – przyznaje. - Za to wywali z roboty na zbity pysk. Ale nie odmawiałem, jak trzeba było komuś coś podrzucić, zwłaszcza jak było to po drodze. Wszyscy tak robili, przełożeni o tym wiedzieli, ale przymykali na to oko, bo sami z tego też korzystali. Sam przewoziłem meble szefa z Chełma do Dubienki. Zapłacił mi za fatygę.

Jelcz - ciężarówka polskiej produkcji z czasów PRL-u

 


Po latach pan Antoni musiał przesiąść się z ciężarówki na żuka, potem już na osobowe. Zaczęło mu szwankować zdrowie

 


- Wtedy mówiło się, że kierowcom ciężarówek obsuwa się żołądek od wstrząsów – mówi. - Nic dziwnego, bo dzień w dzień na tym fotelu to człowiek podskakiwał jak na trampolinie. Najgorsze to były drogi z płyt betonowych. Tam to się podskakiwało! I z czasem ten mój żołądek dał znać o sobie. A na trasie jadło się też byle co, byle jak, to i wrzodów się z czasem dorobiłem.

W dzień, kiedy głód dawał się we znaki, kierowcy – tacy jak nasz bohater – korzystali z nielicznych restauracji czy barów w większych miejscowościach. Na trasie nie było wtedy przydrożnych zajazdów, nie mówiąc o możliwości posiłku na stacjach benzynowych.

- Proszę pana, stacje jak i knajpa to była czynna najwyżej do dwudziestej – mówi pan Antoni. - Dopiero później były całodobowe stacje, ale bez jedzenia. Wieczorem czy w nocy, to człowiek był znany tylko na siebie. Ani gdzie zjeść, ani się wysikać, jak była awaria, to trzeba było iść gdzieś szukać telefonu albo liczyć na łaskę innego kierowcy. A co pan zrobisz w środku lasu, o północy z zepsutym samochodem? Jak tam miałem. I to w siarczysty mróz. Pod Wolą Uhruską. Wkoło same lasy. Silnik w starze raz kichnął, potem drugi, zaczęło szarpać, a ja modliłem się, żeby chociaż nie zgasł i cały czas gaz do dechy. A ten jak na złość zgasł. Na przypadkowych kierowców nie miałem co liczyć, bo i dzisiaj na tej drodze do Włodawy, to mało kto jeździ, zwłaszcza w nocy. Ale wtedy każdy kierowca był też po trochu mechanikiem. Jakieś drobne naprawy każdy potrafił zrobić – świeca, cewka, gaźnik czy zapłon to było abecadło szofera. W tym starze to wtedy zaszwankował gaźnik. Kiepskie paliwo wówczas było. Ręce miałem skostniałe z zimna, ale gaźnik rozebrałem, przeczyściłem i udało się. Odpalił.

Nie zawsze to się udawało. Zdarzało się, że awaria była na tyle poważna, że o dalszej jeździe nie było mowy. Tak jak pod Starachowicami. To tutaj, na drodze w szczerym polu pan Antoni usłyszał w pewnym momencie łoskot gdzieś spod jelcza, potem metaliczny zgrzyt, huk i od razu wiedział, że to koniec jazdy. Nie mylił się. Urwany wał napędowy w środku nocy.

- Miałem dwa wyjścia – albo czekać do świtu i liczyć na to, że ktoś tędy będzie przejeżdżać albo iść pieszo szukać telefonu – mówi 80-latek. - Do najbliższej miejscowości, jak wynikało z mapy było kilkanaście kilometrów. To nie było przeszkodą. Problem był inny. Ciężarówka stanęła w takim miejscu, że inna – gdyby jechała – to by nie przejechała. Ciężko też byłoby się jej wycofać. Zostałem. I o świcie zbudził mnie warkot samochodu. Mleczarnia. Tak jak z tego filmu – ma najszybszy transport. Udało nam się jakoś podczepić ten nieszczęsny wał i kierowca odholował mnie do SKR-u. Stamtąd zadzwoniłem do bazy, przywieźli drugi wał, założyli mi miejscowi i po trzech dniach wróciłem do domu.

Kiedy przesiadł się już na służbową warszawę, potem fiata, to rozpoczął nowy etap w zawodowym życiu kierowcy. Jak podkreśla, już nie chodził upaprany w smarach i w „brudnej kufajce”, tylko ubierał się jak urzędnik.

- Jeździłem trochę w Sanepidzie, potem przez jakiś czas woziłem partyjnych, lokalnych dygnitarzy – przyznaje. - To już była zupełnie inna praca. Warszawą to się jeździło jak jakąś salonką. Dobrze resorowana była, wszędzie wjechała, miejsca było sporo, wygodne kanapy i nawet specjalnie się nie psuła. Zimą, jak nie chciała odpalić, to używało się korby. Nie było siły, żeby wtedy nie zaskoczył silnik. A fiat to już zupełnie inna bajka. Ja zaczynałem jeszcze takim z lewarkiem biegów przy kierownicy. Nawet to było wygodne. Więcej miejsca było. Tu już nie było jednak porównania z warszawą. Nie ta epoka.

Pan Antoni od kilku lat nie prowadzi już sam auta. Ma dobry wzrok, niezły jeszcze refleks, ale borelioza zrobiła swoje. Drżenie rąk i zawroty głowy skutecznie zniechęciły go do bycia kierowcą. Swojego opla już sprzedał.

- Ja tam swoje już wyjeździłem – kończy. - Myślę, że kulę ziemską kilka razy okrążyłem. Ale przyznam się panu do jednego – nigdy nie prowadziłem samochodu po pijaku. Nawet za komuny, kiedy zdarzało się, że po wiejskim weselu wszyscy po alkoholu wracali do domu samochodami. Nawet miejscowy milicjant czy nauczyciel. Tak było. A ja jakoś przetrwałem. I dzięki Bogu przez te czterdzieści lat nie miałem też ani jednego poważniejszego wypadku. Śmiać mi się tylko czasami chce z tej teraz nawigacji, jak czytam, że ktoś wjechał w pole czy utknął w bagnie, bo tak go prowadziła. Ja tam nigdy nie zabłądziłem. Najwyżej się zatrzymywałem i patrzyłem na mapę. A na drodze – na drogowskazy. Wie pan co to jest?

Materiał powstał dzięki współpracy portalu Facetxl z partnerem — Narodowym Archiwum Cyfrowym, którego misją jest budowanie nowoczesnego społeczeństwa świadomego swojej przeszłości. NAC gromadzi, przechowuje i udostępnia fotografie, nagrania dźwiękowe oraz filmy. Zdigitalizowane zdjęcia można oglądać na nac.gov.pl.

 

 


 

Tagi:

samochody,  prl,  motoryzacja, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz