Partner: Logo FacetXL.pl
Podobne artykuły:

Marek Melko z Lublina w 1989 roku kupił syrenkę od sąsiada. Kosztowała 50 dolarów.

- To była wtedy równowartość moich dwóch i pół pensji - mówi. - Samochód wymagał remontu silnika i zawieszenia. Wszystko robiłem sam.

Jego syrenka, model 105 Lux, miała już biegi w podłodze, a nie tak jak poprzedniczka przy kierownicy.

- Biegi zmieniło się o wiele łatwiej, chociaż drążek był nienaturalnie długi - mówi. - Nie ma jednak porównania ze współczesnymi samochodami. W syrence trzeba było się natrudzić, żeby biegi nie zazgrzytały podczas ich zmieniania. Trudno było mówić o jakiejś konstrukcyjnej precyzji. Ale taki był jej urok.

 


Charakterystyczne pyrkotanie dwusuwowego silnika syrenki nie da się z niczym porównać.

 


Zawdzięcza to konstrukcji pierwszego tłumika.

- Ten tłumik niektórzy nazywali gitarą - wyjaśnia pan Marek. - To dzięki niemu dźwięk był tak charakterystyczny - inny jak w wartburgu czy trabancie, a to także były przecież dwusuwy.

Naprawa syrenki nie sprawiała problemu nawet początkującemu mechanikowi. Prosta konstrukcja silnika, gdzie nie było ani zaworów, rozrządu, nie mówić już o elektronice, nie była zbyt trwała, ale łatwa "do ogarnięcia".

- Samochód miał sporo mankamentów konstrukcyjnych - dodaje były właściciel syrenki. - Chociażby jazda po górach. To było spore wyzwanie dla samochodu i kierowcy.. Chłodnica była umieszczona z tyłu silnika, bliżej grodzi i była przez to mało wydajna. Pamiętam, że kiedyś pojechałem nią w góry i musiałam stawać prawie przy każdym punkcie widokowym, żeby silnik ostygł, bo się przegrzewał na licznych serpentynach.

Nie była to jedyna wada. Słabym punktem syrenki były też m.in. cewki zapłonowe i przeguby.

- Te pierwsze często się przepalały - wyjaśnia pan Marek. - Przeguby z kolei lubiły się wypinać, a przy skręconych kołach i szybszej jeździe po prostu się urywały. Dopiero później pojawiły się przeguby rzemieślnicze, z bardziej wytrzymałych materiałów i problem zniknął.

 


Wielu właścicieli syrenek woziło ze sobą w bagażniku jednak cały arsenał części zamiennych

 


- Ci, którzy jeździli na dłuższe trasy, za granicę, zabierali ze sobą nawet wał korbowy - mówi pan Marek. - W razie poważniejszej awarii silnika, stawali na poboczu i wymieniali cały dół silnika. Wystarczyło odkręcić skrzynię biegów, tłumiki i dla w miarę ogarniętego samochodziarza nie było to takie skomplikowane. Ja na szczęście nie miałem poważniejszej awarii w swojej syrence, poza przypadkiem, kiedy założyłem koła po wulkanizacji. Przejechałem może kilka kilometrów, kiedy usłyszałem huk. Myślałem, że to tłumik się urwał, a to był kawałek bieżnika. Wielu właścicieli samochodów jeździło wówczas na bieżnikowanych oponach. Nowych nie było, a jak były, to od razu znikały ze sklepu. Jak wszystko. Podobnie było z akumulatorami.

Syrenki miały też sporo zalet - jak na tamte czasy. Były właściciel tej marki podkreśla, że nie straszne im były koleiny i dziury w asfalcie oraz że miały dość dobre oświetlenie.

- Ten samochód był tak prosty konstrukcyjnie, że oprócz silnika i zawieszenia, samodzielnie naprawiłem również tapicerkę - mówi pan Marek. - Pokrowce na siedzenia uszyła mi siostra z lnianych zasłon, a do bocznej tapicerki wystarczyło kupić nowa dermę i przymocować ją do płyty pilśniowej na drzwiach. Cała naprawa. A samochód wyglądał jak nowy w środku.

Syrenką nie dało się osiągać zawrotnych prędkości. Fabryka deklarowała, że 120-125 km/h było w jej zasięgu.

- Powyżej stówy strach było jednak jechać - przyznaje Marek Melko. - Hałas był nie do wytrzymania, a auto dostawało takich wibracji, jakby się zaraz miało rozlecieć. Ale trzeba przyznać, że syrena z dobrze wyregulowanym zapłonem miała całkiem niezłe przyspieszenie. Pamiętam, że kiedyś podpuścił mnie taksówkarz w mercedesie. Stał na prawym pasie i ruszyliśmy spod świateł w kierunku wiaduktu. I przez ten wiadukt przejechaliśmy jeden obok drugiego, a było naprawdę wąsko. Żaden nie ustąpił.

Tankowanie dwusuwa jak syrenka (podobnie jak trabanta czy wartburga) mogło niektórym nastręczać trudności. Te silniki wymagała mieszanki paliwowo-olejowej, którą kierowcy musieli sami przygotować.

 


Na stacjach były specjalne mieszalniki, do których wlewało się olej z paliwem, mieszało się, wlewało do baku, a resztę uzupełniano samą już tylko benzyną

 


A na nią syrenka miała całkiem niezły apetyt. Mimo niewielkiej pojemności (0,8 l), wagi (ok. 900 kg) średnie zużycie paliwa wynosiło ok. 8,5 l.

Samochód w czasach PRL-u był towarem chodliwym, a samochody osiągały często horrendalne ceny. Na giełdach były tłumy, a wiele aut w agonalnym stanie było tak "podpicowane", że niejeden nabywca dał się nabić w butelkę.

- Pamiętam, że wśród syrenkowiczów krążyła kiedyś historia, że ktoś kupił taki samochód z tłokiem wykonanym z dębiny - mówi pan Marek. - Tak go miał oszukać sprzedający. Kilka lat znalazłem w internecie film, na którym obalono ten mit. Autor nagrania chciał sprawdzić, czy rzeczywiście ta plotka z syreną i drewnianym tłokiem mogła się zdarzyć. I zamontował taki tłok wykonany w 3D do czterosuwowego silnika. Odpalił. Przejechał może kilkaset metrów i stanął. Potem pokazał ten tłok. Był cały spalony. Tak upadł mit o "drewnianej syrence".

Syrenką jeździł także, ale w latach 70. ub.w. Janusz Rębacz z Krasnegostawu.

- Miałem ją krótko, raptem dwa lata - mówi. - W życiu nie byłoby mnie wtedy na nią stać. Wygrałem ją na loterii. Wtedy było pełno loterii fantowych - w każdym kiosku można było kupić los. Pamiętam, że co rusz słychać było, że ktoś wygrał samochód. Trafiłem i ja. To była syrena 104, jeszcze z drzwiami, które otwierały się pod wiatr, tzw. kurołapki. Na początku trochę nią jeździłem, ale co tu gadać, nie czułem się zbyt pewnie za kierownicą. Miałem prawo jazdy, ale jeździłem wcześniej głównie motocyklem. Nie szła mi jazda samochodem. Pamiętam jedynie, że w tej syrence, mimo że była nowa, nikt nie potrafił prawidłowo ustawić zapłonu. Nie wiem na czym to polegało, ale co jakiś czas sam się przestawiał i silnik pracował nierówno albo tylko na dwa cylindry. Wtedy ciężko było jechać, bo nie miał w ogóle mocy. Tak kiedyś właśnie wracałem w nocy z Lublina. Sprzedałem ją bez żalu, jeszcze na niej zarobiłem.

Na portalach internetowych wciąż można kupić syrenkę. Nie ma ich jednak zbyt wiele. Cena? Te w kiepskim stanie, z wszędobylską rdzą można już mieć za 5-6 tys. zł, a po renowacji, w dobrej kondycji za 20-30 tys. zł.

 

 

 

 

 

Tagi:

syrenka,  auto,  prl, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz