Pod koniec lat 80. i na początku 90. ub. w. wielu Polaków odkryło w sobie żyłkę biznesmena. Nowe sklepy, hurtownie powstawały jak grzyby po deszczu. Handel kwitł, a towary trzeba było czymś przewozić. Samochody dostawcze cieszyły się wówczas dużym popytem. A co z ich jakością?
- Niebieskiego żuka zapamiętam do końca życia - mówi Andrzej Doszko z Lublina. - Kupiliśmy go z kolegami na przetargu w miejscowej jednostce wojskowej. Założyliśmy firmę - hurtownię spożywczą. Żuk rzucał się w oczy. Był w wojskowych, zielonych barwach. Postanowiliśmy go przemalować na niebieski kolor. Pamiętam, że kolega - typowy humanista pojechał do sklepu motoryzacyjnego i spytał o farbę do żuka. Sprzedawca musiał zrobić duże oczy. Z żukiem od samego początku była loteria - zapali czy nie. Nauczyliśmy się jednak dość szybko sposobu, że jak nie chciał "współpracować", to psikaliśmy w filtr powietrza specjalnym preparatem do czyszczenia plastików i zazwyczaj udawało się go odpalić.
Jazda tym samochodem wymagała nie lada umiejętności. W zasadzie to była walka na drodze, żeby utrzymać prosty tor jazdy
- Niby nie miał żadnych luzów w układzie kierowniczym, ale na jezdni zawsze "myszkował". Psuł się na potęgę. Kiedyś kolega wracał nim z Gdańska. W Warszawie - na rondzie przed ówczesnym hotelem Forum - żuk sprawił psikusa. Kiedy kolega chciał ruszyć spod świateł, odkręcił mu się drążek od zmiany biegów. Na szczęście udało mu się go z powrotem zamontować.
Jak opowiada nasz bohater, największym wyzwaniem była jednak jazda żukiem zimą.
- Było nie tylko zimno, że czasami trzeba było jeździć w kożuchu, bo wiało w nim z każdej strony, ale łatwo było też wpaść w poślizg. Nie było wtedy opon zimowych, żuk miał też beznadziejne hamulce. Kierowca o niższym wzroście przy awaryjnym hamowaniu, niemal wstawał z fotela, wciskając hamulec. W ogóle jazda tym samochodem wymagała dużej siły, bo nie było wspomagania. Przy większych prędkościach, to hałas w samochodzie był taki, że do pasażera trzeba było krzyczeć. Mieliśmy w nim małe radio tranzystorowe, ale słychać go było tylko wtedy, jak się wolno jechało.
Jedno trzeba przyznać - był to pakowny samochód
- Kiedyś pojechałem z kolegą do Torunia - dodaje pan Andrzej. - Zapakowaliśmy żuka po dach. Kiedy mieliśmy już odjeżdżać, okazało się, że nie mogę otworzyć drzwi od kabiny, bo tak się na środku wygiął. Dopiero jak przepakowaliśmy część towaru na tył, to mogliśmy wejść. Miał też zaletę - części do niego były bardzo tanie i łatwo go było zreperować. Ale pod względem awaryjności i komfortu jazdy - to był koszmar.
Podobne doświadczenia, ale z samochodem osobowym miał przed laty Marek Wasilczuk z Lubartowa. To był stary, poczciwy ford escort.
- Z zawodu jestem mechanikiem - mówi. - Tego forda kupiłem w latach 90. za śmieszne pieniądze. Miał nawet niewielki przebieg i założoną instalację gazową. Byłem pewny, że go jakoś "ogarnę", bo wymagał sporo pracy. Po roku dałem sobie spokój. Straciłem cierpliwość. Jak zrobiłem rozrusznik, to za dwa dni padł alternator. Założyłem nowy pasek, to zaraz zaczęła przeciekać chłodnica. Nie chciałem w niego inwestować, dużo części kupowałem na szrotach, ale nigdy w życiu nie miałem tak awaryjnego auta. Każdy wyjazd to była zagadka - wrócę, czy nie.
Pierwszy nowy samochód prawie z salonu i od razu porażka
Stanisław Gamla ze Śremu ponad 30 lat temu stał się szczęśliwym posiadaczem radzieckiego auta marki ZAZ Tavria. Auto kupił od znajomego, który wyjeżdżał za granicę. Miało niecałe 3 tysiące km przebiegu. Ledwie dotarty silnik.
- Żona od samego początku patrzyła na tę tavrię podejrzliwym wzrokiem - mówi pan Stanisław. - Ani ładna, ani wygodna, ale miała ten plus, że był to praktycznie nowy samochód - pachniał świeżym lakierem, na tylnej kanapie była jeszcze folia, w bagażniku nigdy nie używane koło zapasowe.
Ale już pierwszy dalszy wypad tym samochodem zakończył się totalną porażką. Pan Stanisław z żoną i dzieckiem wybrali się nad morze.
- Przejechałem jakieś sto kilometrów, kiedy zobaczyłem, że temperatura silnika zaczęła gwałtownie rosnąć - mówi. - Puściła opaska przy wężu od chłodnicy. Miałem na szczęście drut, dolałem płynu i jakoś dojechaliśmy. Następnego dnia poczułem, że samochód ściąga. I do tego czuć było swąd. Przeczucie mnie nie myliło. Zapiekł się cylinderek hamulcowy. Dobrze, że trochę znam się na mechanice, to udało mi się go jakoś "rozruszać". Kiedy już wracaliśmy do domu, to zauważyłem na postoju, że lewy amortyzator ledwo się trzyma śrub. Dobrze, że to zobaczyłem, bo by odleciał.
Pan Stanisław po roku pozbył się auta made in USRR. Przejechał nim niecałe 15 tys. km. Wymienił w nim w tym czasie klocki, bo były nierówno zużyte, tarcze, amortyzatory, regulator napięcia, zregenerował też przekładnię kierowniczą oraz wiele innych drobnych elementów.
- Tajemnicą dla mnie jest do dzisiaj konstrukcja ogrzewania w tym aucie - mówi. - Kilku mechaników próbowało sprawić, żeby to ogrzewanie działało niezależnie od okoliczności. Żadnemu się to nie udało. Grzało, kiedy chciało. Samochód kupił ode mnie sąsiad. Jeździł nim przez kilka lat. Ale bał się nim dalej gdzieś ruszyć.
Dla Adama Góreckiego z Zamościa jednym z najszczęśliwszych dni w życiu był ten, kiedy znalazł się kupiec na jego malucha
- To w sumie nie były złe samochody, ale miałem chyba wyjątkowego pecha, bo mój maluch psuł się na potęgę - mówi pan Adam. - I nieraz przez niego najadłem się wstydu. Pamiętam, że zaraz po kupnie pojechaliśmy do znajomych, żebym się nim pochwalić. I nie odpalił w drodze powrotnej. Musieliśmy go pchnąć, żeby zaskoczył. Wstyd. Podobnie było na weselu kuzyna. Też miał "kaprys".
Maluch miał wprawdzie mały przebieg, ale oprócz typowych usterek, jak urwana linka rozrusznika czy opadająca podsufitka, to co rusz psuły się drobne elementy.
- Może w fabryce wstawili w tym samochodzie jakieś felerne części - śmieje się dziś były właściciel fiata 126p. - Pamiętam, że kiedyś pojechaliśmy w Bieszczady. Po drodze obyło się bez żadnych niespodzianek. Zaczął się długi, stromy podjazd. Wtedy była moda, żeby w upalne dni uchylać w maluchu klapę od silnika. Że niby się wtedy tak nie grzał, bo nie było w nim wskaźnika temperatury, żeby to kontrolować. Jak się dymiło, to znaczyło że się przegrzał.
Jak się wspinaliśmy w górę tym maluchem, to czułem, że z każdym kilometrem, samochód słabnie
W połowie wzniesienia zjechałem na pobocze, bo na trójce już nie chciał jechać. Silnik nie był raczej przegrzany, bo to raczej czułoby się. Żonie powiedziałem, że nasz maluch to jest jak koń i musi odpocząć. I tak było; postaliśmy kilkanaście minut i pojechaliśmy dalej bez problemu.
Pan Adam wspomina też, że przez dłuższy czas był uważany na osiedlu za wzorowego męża i niezwykłego dżentelmena. Za każdym razem, kiedy podjeżdżali pod blok, wysiadał z samochodu, obchodził go dookoła i otwierał żonie drzwi.
- Dwa razy wymieniałem już zamek, ale po kilku dniach znów się psuł i drzwi nie można było otworzyć od wewnątrz - dodaje ze śmiechem nasz rozmówca. - Ale niektóry sąsiadki stawiały mnie za wzór, że żonie zawsze otwieram drzwi.
Jacek Adamek z Lublina zawsze marzył o legendarnym garbusie. To był jego wymarzony samochód. To marzenie spełnił tuż po ślubie - w 1989 roku.
- Jak go zobaczyłem na giełdzie samochodowej, to oczy mi się zaświeciły - mówi. - Wiedziałem, że muszę go mieć. Nawet zbytnio go nie oglądałem. Wszystko mi się w nim podobało.
Pan Jacek był wtedy nauczycielem. Po studiach humanistycznych. Nie znał się zbytnio na motoryzacji, niewiele też potrafił samemu zrobić przy aucie. To się zemściło.
- Sprzedający wcisnął mi totalnego grata - przyznaje. - Owszem, palił, jeździł, skręcał, hamował, ale miał tyle ukrytych usterek, że w zasadzie trzeba by było wymienić w nim połowę rzeczy.
Już pierwsze dni były koszmarem dla nowego właściciela garbusa
- Nie zauważyłem, że nie domyka się szyberdach - mówi pan Jacek. - Rano jechałem na egzaminy maturalne; byłem w komisji. Oczywiście w garniturze. Wsiadłem do garbusa, a tu chlupot pod nogami. W nocy padał deszcz i jakąś rynienką od szyberdachu ta woda dostała się do wnętrza. Ale to jeszcze nic. Na pierwszym skrzyżowaniu w drodze do szkoły wyskoczył mi pieszy przed maskę. Zahamowałem gwałtownie i poczułem nagle jak z góry leje się na mnie woda. Zebrała się gdzieś wokół tego nieszczelnego szyberdachu i zmieszana z jakąś rdzą, smarem oblała mnie i mój nowy garnitur.
Po kilku tygodniach pan Jacek pokazał auto swojemu bratu ciotecznemu. Był mechanikiem. Kiedy zaczął mu - po oględzinach - wyliczać co w pierwszej kolejności powinien wymienić, ten złapał się za głowę.
- To już była przysłowiowa musztarda po obiedzie - przyznaje - Poprzedni właściciel nic nie wspominał, że silnik ma luz na wale, że podłoga jest zamalowana biteksem, żeby nie było widać dziur, że ogrzewanie nie działa, bo całe ciepło ucieka dziurawymi rynienkami na zewnątrz, a do tego ktoś zamaskował dziurawe progi zwykłym cementem.
Po licznych próbach naprawy garbusa, panu Jackowi zabrakło z czasem i zapału i pieniędzy, żeby doprowadzić go do przyzwoitego stanu.
- Jak już zrobiłem silnik, to okazało się, że trzeba wymienić wydech - mówi. - I tak wkoło Macieju. W końcu jak mi blacharz policzył koszty remontu, to doszedłem do wniosku, że to mi się w ogóle nie opłaca. Oddałem garbusa za jakieś śmieszne pieniądze. Tak się wyleczyłem z marzeń.