Rozmowa z Włodzimierzem Kowalczykiem, mechanikiem samochodowym z Lublina
Nie nudzi się panu w warsztacie?
- Zdecydowanie nie. Od dawna już nie narzekam na brak klientów. Teraz pod koniec lutego, wolne terminy mam dopiero na początek kwietnia.
Z czym najczęściej do pana przyjeżdżają?
- Oprócz typowych, eksploatacyjnych czynności, jak wymiana oleju, klocków hamulcowych, to głównie z awariami elektroniki, kiedy na desce rozdzielczej pojawia się typowa, mrugająca "choinka" oraz zawieszenie - łączniki, drążki, sworznie. Nowsze samochodu są tak naszpikowane różnego rodzaju czujnikami, modułami, że wystarczy nawet drobna usterka, a komputer już przełącza silnik na tryb awaryjny.
Wszystkie auta są dziś awaryjne, czy może są marki mniej zawodne?
- Nie ma już moim zdaniem trwałych samochodów. Jeden z moich klientów kupił niedawno nowe auto prosto z salonu. Wydał ponad 250 tys. zł. Super wyposażone, ekologiczne, wydawałoby się, że jazda tym samochodem to czysta przyjemność. Od samego początku miał z nim problemy. Kilka tygodni po zakupie omal się nie spóźnił na ważne spotkanie, bo nie mógł otworzyć samochodu. W serwisie usłyszał, że czasami tak bywa, ale za drugim razem, kiedy się to powtórzyło, to musiał wezwać pomoc drogową. Żalił się także, że przy wyższych prędkościach drży mu nadmiernie kierownica. Okazało się, że ten samochód za ponad ćwierć miliona złotych ma fabrycznie krzywy wał napędowy. Mają mu go na dniach wymienić. Inny mój znajomy kupił dwuletni samochód o niewielkim przebiegu. Kiedyś się mówiło, że dopiero co dotarty. I pojechał pochwalić się koledze. Wrócił lawetą. Nie mógł go odpalić. Uszkodził się moduł sterowania. Żadnych zamienników, tylko oryginał za ponad 4 tys. zł.
Starsze auta są lepsze?
- Każde się psuje z czasem. Nowsze to zupełnie inna bajka jeśli chodzi o bezpieczeństwo, wyposażenie, dodatki; są bardziej zaawansowane technologicznie. Z komfortem różnie bywa. W kilkudziesięcioletnim mercedesie jest czasami o wiele wygodniej niż we współczesnym "przyrządzie do jeżdżenia". Ale nowy to zawsze nowy. Ciężko tu polemizować. W samochodach grzebię już od czterdziestu lat i wiele już widziałem. Jak słucham dzisiaj o tej całej ekologii, to mnie śmiech ogarnia. Niby wszyscy w kółko powtarzają, że musimy dbać o środowisko, przyrodę, a w XXI wieku producenci nie są w stanie, albo raczej nie chcą wyprodukować chociażby porządnego akumulatora. Te dzisiejsze wytrzymują czasami dwa lata i są do wyrzucenia. I trzeba produkować kolejne. I gdzie tu ekologia? Tak samo jest z oponami. Uważam, że przy dzisiejszej technologii można wyprodukować samochód z gwarancją przebiegu pół miliona kilometrów, ale nikomu na tym nie zależy. To taka hipokryzja. Ktoś musi przecież zarabiać na częściach, serwisie.
Dla pana to chyba dobrze...
- Wie pan, ja już jestem starszej daty. Do każdego auta podchodzę jak do kobiety - głaszczę, pieszczę, rozmawiam. Zwłaszcza do starszych aut, bo one mają dusze. Kiedyś rozpoznawałem praktycznie każdą markę samochodu, bo były charakterystyczne. Te dzisiejsze, które widać na ulicach są podobne do siebie jak dwie krople wody i trudno je odróżnić. Poza kilkoma modelami. Czasami mówię klientowi, że w tych nowszych autach to się w większości niczego nie reperuje, tylko od razu wymienia. Kiedyś przyjechał do mnie klient. Zaświeciła się się kontrolka ładowania. Nie pamiętam już teraz jaki to był samochód, ale w miarę nowy. W autoryzowanym serwisie chcieli mu od razu wymienić pół alternatora za prawie 1,5 tys. zł. Że niby jest nierozbieralny. A wystarczyło jedynie odgiąć klapkę w obudowie i wymienić szczotki. I zrobiłem to. Zajęło mi to może dziesięć minut. Wziąłem symboliczne 50 złotych. Skoro już rozmawiamy o naprawach, to nigdy nie zrozumiem, dlaczego konstruktorzy aut w tak perfidny sposób je zrobili, że wymiana żarówki w niektórych modelach zajmuje więcej czasu niż np. wymiana klocków? To nie jest normalne, żeby w tego rodzaju czynnościach demontować prawie cały przód samochodu. To jest chore.
Ma pan jakieś swoje ulubione samochody?
- Zawsze byłem zafascynowany garbusami. Pamiętam jak mi jeszcze mój dziadek opowiadał, że kiedyś w Polsce zepsuł się nowy garbus w Poznaniu. Zatarł się silnik, który słynął z niezawodności. Podobno przyjechali lawetą z fabryki w Wolfsburgu i dali właścicielowi drugie auto, a to zepsute zabrali do siebie, bo w głowie im się nie mieściło, że nowy garbus się zepsuł. Musieli to sprawdzić. Jeszcze kilka lat serwisowałem mercedesa "beczkę" z 1982 roku. Miał prawie półtora miliona kilometrów przebiegu. Silnik w nim był nie do zajechania. Pancerne zawieszenie. Niestety, były to samochody, które bardzo korodowały i już żaden blacharz nie chciał podjąć się naprawy. Podobnie było z japońskimi samochodami z tamtych lat. Silnik, oprzyrządowanie to było mistrzostwo świata. Trzeba było tylko regularnie wymieniać olej, filtry i osiągały duże przebiegi bez najmniejszej awarii. A dzisiaj? Nie tak dawno wymieniałem silnik w kilkuletnim aucie o przebiegu 60 tys. km. Urwał się w nim korbowód. Nawet mnie to nie zdziwiło, zwłaszcza w tak wyżyłowanym silniku o pojemności niecałego litra i dwóch turbinach. Jak kupuję części w hurtowni, to często słyszę pytanie: "Panie Włodku, ta końcówka drążka to ma być tania na pół roku, czy lepsza, taka na dwa lata"? A mi od razu przypomina się właściciel golfa II, który w ubiegłym roku chciał koniecznie wymienić końcówki drążka, bo jeszcze nigdy ich nie ruszał. Kazałem mu wjechać na kanał. Żadnego luzu nie wyczułem. Wysłałem go jeszcze dla świętego spokoju na "szarpaki". Wrócił zawiedziony. Zawieszenie było w idealnym stanie. Aha, ten golf był z 1987 roku...
A jak Wy wspominacie swoje starsze samochody? Pochwalcie się swoimi doświadczeniami. Piszcie na FacetXL.pl