Alfred Błotniak prowadzi od lat warsztat przy ul. Sachsów. Kilka dni temu klient przyprowadził mu samochód do naprawy - trzyletnie renault clio.
- Samochód przyjechał na lawecie - mówi. - Miał uszkodzony tył. Było to po południu. Ponieważ byłem chory, nie wychodziłem z domu. Samochód zjechał z lawety, właściciel coś jeszcze przy nim robił, zostawił pracownikowi kluczyk i dokumenty i pojechał.
Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy na plac przed warsztatem zajechał na sygnale radiowóz, a za nim straż pożarna i na koniec pogotowie ratunkowe.
- Wybiegłem z domu - mówi właściciel warsztatu. - Myślałem, że coś się stało, może się pali. Jeden ze strażaków oznajmił, że mają zgłoszenie o wypadku. Samochód - tu wskazał ręką na renault - wysłał sygnał alarmowy. Dyżurny pod 112 oddzwaniał, ale nikt nie odpowiadał. Doszedł do wniosku, że samochód uległ poważnemu wypadkowi, a kierowca nie odpowiada, bo być może jest ciężko ranny.
Okazało się, że to właściciel renault niechcąco wcisnął przycisk SOS.
- Chciał wyłączyć światła wewnątrz auta - wyjaśnia pan Alfred. - I zamiast wyłącznika świateł nieopatrznie wcisnął przycisk alarmowy, zamknął drzwi i pojechał. W tym czasie dyspozytor 112 bezskutecznie usiłował dowiedzieć się o przyczynę alarmu. Dobrze, że nie został ukarany mandatem za bezpodstawne wezwanie służb. Ale trochę głupio się czułem, widząc tyle aut na kogutach przed moim warsztatem. Nie mówiąc już o sąsiadach
Podobny przypadek miał inny właściciel warsztatu w Lublinie. Pan Krzysztof kiedyś czyścił środek prawie nowego peugeota i nieopatrznie wcisnął przycisk SOS. Na szczęście zdążył odwołać alarm.
- W nowych samochodach zdarza się, że auto samo wysyła sygnał, kiedy ulegnie uszkodzeniu poduszka powietrzna, czy kierowca np. zjedzie z trasy - mówi. - Warto o tym pamiętać, żeby niepotrzebnie nie wzywać pomocy. Kilka lat temu kolega też wcisnął taki przycisk i usłyszał służby ratunkowe z Francji. Na szczęście zrozumieli hasło "sorry, no problem".