Wiedział, że za chwilę roztrzaska się o drzewo. Próbował jeszcze skręcić kierownicą, ale było już za późno. Mimo to, przez ułamek sekundy pomyślał o swoim życiu, żonie i córeczce. Poczuł ból i stracił przytomność.
Andrzej ma 32 lata. Tego feralnego dnia jechał z Lublina do Zamościa. Był zimowy, mroźny poranek. Jak wychodził z domu, pocałował jeszcze śpiącą żonę na pożegnanie.
– Dwa razy w tygodniu miałem takie wyjazdy – mówi. – Nie sądziłem, że ten mógł być moim ostatnim w życiu. Może to dziwnie teraz zabrzmi, ale tego poranka miałem jakieś złe przeczucie. Do tego kiepsko się czułem. Może dlatego, że wypiłem za mocną kawę? Czułem się po niej niespokojny.
Prawo jazdy ma od 13 lat. Od tego czasu przejechał jakieś 300 tysięcy kilometrów. Bez żadnego wypadku. Raz tylko miał drobną stłuczkę, ale nie ze swojej winy.
– Czułem się pewnie za kierownicą – opowiada. – Nigdy nie szarżowałem niepotrzebnie, nie zdarzało mi się np. wyprzedzać na trzeciego albo na zakręcie. Żona wiele razy powtarzała mu, że jeździ bardzo bezpiecznie.
Do Piask był spory ruch. Potem zrobiło się luźniej. Andrzej przyśpieszył.
– Ale bez przesady, jechałem nie więcej jak stówką – mówi. – Asfalt był suchy, nic nie padało.
W pewnym momencie droga przebiegała przez las. Żadnego zakrętu. Jedynie dość stromy zjazd.
– Kiedy byłem już na dole, to poczułem że mnie nagle znosi. To działo się tak szybko, że nawet nie zdążyłem nacisnąć na hamulec. To było jakieś ułamki sekund. Ale przed oczami przeleciało mi całe moje życie. Nigdy nie wierzyłem wcześniej, że w jakiejś mikrosekundzie można sobie tyle przypomnieć, wyobrazić. Nie bałem się, bo na to nie było czasu. Chyba głośno krzyknąłem. Nie pamiętam huku. Tylko ból. I w tym samym momencie straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero na stole operacyjnym. Nachylał się nade mną lekarz. Pytał, jak się czuję.
Andrzej miał sporo szczęścia
Przeżył. Nigdy jednak nie odzyska już pełnej sprawności. Do końca życia będzie utykał. Ma też problem z lewą dłonią. Ale nie narzeka.
– Ważne, że żyję – mówi. – A żona nie jest wdową.
Kiedy po kilku miesiącach rehabilitacji doszedł do siebie, pojechał w to miejsce.
– Uraz na pewno pozostanie do końca życia. Do dzisiaj boję się, że wpadnę w poślizg. Wtedy to się stało, bo prawdopodobnie w tym miejscu musiał być na asfalcie kawałek lodu. Zresztą sam nie wiem. Miliony razy analizowałem ten wypadek. Nie znajduję żadnego wytłumaczenia.
Marek – mimo, że od wypadku minęło już wiele lat – wciąż nie może o tym mówić spokojnie. Zabił człowieka.
– Wciąż gdzieś tam w myślach wracam do tego – mówi. – Tysiące razy analizowałem ten wypadek. Wiem, że nie mogłem nic zrobić. Wiem też, że gdybym wtedy wyjechał kilka minut wcześniej czy później, to być może ten człowiek żyłby do dzisiaj. Miał rodzinę, krewnych, jakieś plany. Ciężko żyć z taką świadomością.
Marek wracał wtedy z Rzeszowa. Jesień, mżawka, ciemno – to, co kierowcy najbardziej nie lubią. Nie wie, skąd nagle przez maską jego dostawczego mercedesa wziął się ten pieszy.
– Jechałem może „osiemdziesiątką” – opowiada Marek. – Ten mężczyzna chciał przejść na drugą stronę. Musiał przeskoczyć przez barierkę. Nie wiem, czy zagapił się, czy nie zauważył samochodu, ale jak wszedł na drogę, to był jakieś kilka metrów przede mną. Nie mogłem nic zrobić. Poczułem tylko głuche uderzenie.
Przez dłuższy czas nie był w stanie wysiąść z samochodu. Siedział jak sparaliżowany mocno ściskając kierownicę. W świetle reflektorów widział leżącego mężczyznę. Nie ruszał się.
– Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, co się stało – mówi Marek. – Zaraz przyjechało pogotowie, policja. Nawet nie wiem, kto zadzwonił na 112. To wszystko pamiętam jedynie jak przez mgłę. Kiedy tego człowieka zabierali, słyszałem jak lekarz mówi do kierowcy, że może przeżyje. Dopiero później policjant powiedział mi, że niestety zmarł w drodze.
Marek chciał pójść nawet na jego pogrzeb. Nie dał rady. Bał się, że ktoś z rodziny tego mężczyzny może się go o coś spytać, będzie miał żal…
– To był starszy już pan; tego wieczoru pił z kolegą alkohol – wyjaśnia Marek. – Szedł po kolejną butelkę do sklepu.
I wcale nie jest mu lżej, że policja nie stwierdziła w tym wypadku nawet najmniejszej jego winy.
– Są noce, kiedy mi się ten człowiek śni – mówi. – Tak już mi chyba zostanie do końca życia.
Przez dłuższy czas nie siadał za kierownicę. Woziła go żona. A i tak na widok każdego pieszego, który zbliżał się do jezdni -wzdrygał się. Od pół roku prowadzi już sam. Ale tylko w dzień. Boi się nocy i jazdy po zmroku.
Justyna jest w tym gronie najmłodsza. Niedawno skończyła 20 lat. W ubiegłym roku przeżyła wypadek. Jako jedyna przeżyła. Ocalała, ale straciła najbliższych przyjaciół.
To było w lecie. Zdane egzaminy, perspektywa wakacji, plany wyjazdu do Chorwacji. Tydzień przed wyjazdem namówiła przyjaciół na wypad do sąsiedniego miasteczka na dyskotekę.
– Mieliśmy stałą paczkę – wspomina. – Często chodziliśmy do pubu czy na imprezy. Znaliśmy się od małego.
Pojechali samochodem Igora. Kupił go po powrocie z Niemiec, gdzie dorabiał w restauracji. Bawili się do 3 rano.
– Wokół było pełno znajomych – mówi Justyna. – Żal było się rozstawać.
Nie sądziła, że Igor pił wtedy alkohol. Sądziła, że jest wesoły, bo dobrze się bawi. Okazało się jednak, że to alkohol był powodem jego beztroski.
– Obok niego, na przednim siedzeniu usiadła Anka, ja z tyłu za nią, obok Eliza – mówi Justyna. – Ruszyliśmy z piskiem opon. Po drodze śpiewaliśmy. Eliza miała jeszcze puszkę piwa. Podzieliła się z Anią.
Pamięta, że Igor w pewnym momencie zaczął się wygłupiać. Przez jakąś miejscowość przejechał z włączonym klaksonem.
– Jechał szybko – wspomina dziewczyna. – O wiele za szybko. Eliza coś mu mówiła, żeby nie szarżował, ale on sobie nic z tego nie robił. Zresztą ja sama to bagatelizowałam. Wydawało mi się, że wszystko jest pod kontrolą. Do domu zostało nam jakieś 6 kilometrów.
I wtedy doszło do wypadku.
– To była długa, prosta droga – przypomina sobie Justyna. – Wiele razy tędy jeździliśmy. Nagle samochodem zatrzęsło. Po prawej stronie. I zaraz potem było uderzenie. Jakieś światła, jakiś krzyk. Tylko tyle zapamiętałam.
Justyna przez tydzień była nieprzytomna. Lekarze dawali jej niewiele szans na przeżycie. Miała zmiażdżoną miednicę, połamane nogi, żebra, uszkodzoną śledzionę, uraz mózgu. Cudem ją uratowano.
– Pierwszego dnia, po wybudzeniu, spytałam co z nimi – mówi. – Lekarz powiedział, że żyją, są ranni.
Ukrył, że Igor i Anka zginęli na miejscu. Nie wiadomo, jak by zareagowała. Tak jak nie powiedział, że Eliza zmarła w karetce. O tym dowiedziała się później. Tak samo o tym, że uderzyli w drzewo. Jedyne, jakie rosło w promieniu kilkuset metrów. I że wskazówka prędkościomierza zatrzymała się na cyfrze „140”.
– Gdybym mogła cofnąć czas… – mówi Justyna, nie kryjąc łez. – Nigdy nie wybaczę sobie, że pozwoliłam Igorowi jechać. On miał, jak się okazało 1,2 promila. A ja, głupia tego nie zauważyłam…
Krzysztof Załuski