- "Idę do sklepu" – po takim stwierdzeniu większość z nas ubiera się, nakłada buty, jak zimno to też czapkę i szalik. Ale nie w Whittier. Tu wystarczy nawet w kapciach wsiąść do windy i zjechać na dół do sklepu.
Impreza, imieniny czy urodziny? Daleko nie mamy. Co najwyżej dwie, trzy klatki dalej. Taksówkarze na nas nie zarobią. Jeśli ktoś wsiada do windy w domowych pantoflach, to nie musi to być ktoś, kto idzie do sąsiada pożyczyć sól. To może być akurat urzędnik śpieszący się do pracy w urzędzie znajdującym się piętro wyżej. W nocy wiele osób odwiedza swoich sąsiadów w pidżamach i nikogo to nie dziwi.
To najdziwniejsze miasteczko Alaski położone jest zaledwie godzinę drogi od Anchorage. Dojechać tu można jedyną drogą - wydrążonym w górze Maynard jednopasmowym tunelem, który co pół godziny zmienia kierunek ruchu. Za wjazd trzeba zapłacić kilkanaście dolarów.
Większość turystów ma jeden cel: to Begich Tower, 14-piętrowy blok przypominający nasze wieżowce z wielkiej płyty z czasów PRL-u, w którym mieszka zdecydowana większość mieszkańców miasteczka. Solidny, z dużą ilością betonu, bo i klimat tu surowy, a wichury to chleb powszedni.
Budynek mieści 196 mieszkań. W całym Whittier zameldowanych jest ok. 270 osób. Wszyscy się tu znają. Mówią o sobie, że są jedną, wielką rodziną. Chociaż mieszkania nie są zbyt drogie, to ceny żywności potrafią być dwa razy droższe niż w Anchorage.
Na 14-piętrach i w piwnicach mieści się w zasadzie wszystko, co jest potrzebne do życia lokatorom. Znajduje się tu nawet niewielka kapliczka. Obszerne piwnice mieszczą w lecie liczne zamrażarki, gdzie mieszkańcy przechowują złowione przez siebie ryby, pieczywo, nawet gotowe obiady. Zamrażarki można wynająć za 15 dolarów miesięcznie.
Zimno daje się we znaki na Alasce, ale nie mieszkańcom Begich Tower – zwłaszcza dzieciakom. Do szkoły idą tunelem. Mróz i zamieć im nie grozi. Do klasy mogą chodzić w klapkach i w bluzce z krótkim rękawem, nawet jak na zewnątrz jest kilkadziesiąt stopni mrozu. Wagary raczej nie wchodzą w rachubę. Nauczyciele widzą swoich uczniów na każdym kroku.
W bloku znajduje się też siłownia i mały sklepik z podstawowymi artykułami. Jest tu również niewielka przychodnia, apteka i poczta.
Policja na miejsce interwencji dotrze tu w rekordowym czasie. Mieści się na pierwszym piętrze. A interwencje się zdarzają. Kilka lat temu miejscowa policja zza przysłowiowej ściany znalazła u jednego z mieszkańców uprawę marihuany w mieszkaniu. Ciekawe, kto doniósł?
Na najwyższych piętrach — tych z najbardziej imponującym widokiem na okolicę — znajdują się apartamenty na wynajem, z których chętnie korzystają turyści zaintrygowani życiem w Whittier. Budynek Begich Tower to całe osiedle, na którym wszystko połączone jest systemem wind.
Kiedy wybuchła epidemia koronowirusa, mieszkańcy przez klika miesięcy wprowadzili surowe restrykcje również swoim bloku. Nikt z zewnątrz nie mógł się dostać do budynku. Epidemii jednak nie dało się zapobiec. Wirus dotarł i tutaj.
Historia tego miasteczka sięga czasów drugiej wojny. Amerykańska armia stworzyła tu ważny port wojenny, obawiając się inwazji https://www.worldatlas.com/articles/have-you-heard-of-whittier-alaska-the-city-under-one-roof.htmlapończyków. Z militarnego punktu widzenia było to idealne miejsce – ciągłe zachmurzenie utrudniało ataki wroga z powietrza, a nigdy niezamarzające i głębokie wody zatoki pozwalały na całoroczne manewry.
Żołnierze przybywali tu z najodleglejszych zakątków kraju. Wybudowano dla nich budynek z dachem pokrytym azbestem, który miał w planach pomieścić nawet tysiąc osób. Pomieścił o 200 więcej. To wtedy wówczas powstała koncepcja stworzenia miasta pod jednym dachem. Znajdował się tu szpital, teatr, kręgielnia, piekarnia, fryzjer, biblioteka, strzelnica, kawiarnie, kuchnie, radio, stacja telewizyjna oraz kościół. Na początku lat 60. armia opuściła jednak Whittier. Baza okazała się przestarzała. Budynek, w którym mieszkało wojsko, świeci dziś pustkami i niszczeje.
Był kiedyś pomysł, żeby urządzić w nim stanowe więzienie, ale z planów wyszły nici. Dziś jest jedynie kolejną atrakcją turystyczną.
W 1964 roku Alaskę nawiedziło silne trzęsienie ziemi i tsunami. Zginęło wówczas trzynastu mieszkańców Whitter. Zniszczony został też port i wiele domów. Wybuchł pożar zniszczonych zbiorników paliwa. To wtedy właśnie mieszkańcy miasteczka odczuli negatywne skutki izolacji. Nie mieli gdzie i jak uciekać.
Dzisiaj mieszkańcy nie kryją obaw, że podobne trzęsienie może się w każdej chwili powtórzyć. I pocieszają się, żeby nie było tak silne jak w 1964 roku. Tamto było jednym z najsilniejszych w historii pomiarów. Naukowcy jednak nie mają dla nich dobrych wieści – prawdopodobieństwo kataklizmu jest bardzo wysokie. I nie chodzi nawet o trzęsienie ziemi, ale niestabilne zbocza górskie, które grożą osunięciem i wywołaniem olbrzymiej, dochodzącej do nawet 30 m wysokości fali, która mogłaby uderzyć w miasteczko. To mogłoby je zniszczyć. A mieszkańcy mieliby w takim przypadku osunięcia od 10 do 20 minut na ewakuację. Tol niewiele.
Mieszkańcy starają się o tym jednak nie myśleć. Życie toczy się tu spokojnie, nieco sennie, a latem przybywają tu liczni turyści, zapełniając okoliczne bary i restauracje.
W połowie września życie przenosi się do wieżowca oraz jedynego, całorocznego baru. Mieszkańcy przygotowują się do długiej i mroźnej zimy. I wyjątkowo zazwyczaj śnieżnej. Większość z nich żyje z pracy w porcie, z rybołówstwa, turystyki, edukacji.
Po 22.30 przy wjeździe do tunelu można spotkać czasami śpiących w samochodzie. To ci, którzy przegapili ostatni wjazd. O godz. 22.30 tunel jest zamykany.
Sami mieszkańcy rzadko opuszczają swój czternastopiętrowy dom. Jeśli nie mają potrzeby wyjść na zewnątrz, spędzają tu całe miesiące. Trudno się dziwić, że niechętnie wychylają w zimie nos z klatki schodowej. Nie dosyć, że jest zimno, to jeszcze bardzo często silnie wieje – nawet do 160 km/h. W bloku czują się bezpiecznie. A nawet jak wyjdą, to po co? Nikogo znajomego na ulicy nie spotkają.
Jedyne korki, na jakie mogą trafić, to nie na te, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni na ulicach miasta. Tutaj korkują się jedynie windy – zatrzymują się niemal na każdym piętrze.
Kim są mieszkańcy Begich Tower? W większości tacy, którzy przyjechali tu w poszukiwaniu spokoju i izolacji. Ja kiedyś niektórzy u nas w Bieszczadach. Niedawno osiedlili się tu ludzie z Samoa Amerykańskiego, Guamu, Filipin i Hawajów.
Co ciekawe, burmistrz Whittier nie zdecydował się na zamieszkanie w bloku. Jako jeden z nielicznych mieszka na zewnątrz – w apartamentowcu. Być może przeszkadzały mu dzieci, które zwłaszcza w zimie uwielbiają się bawić na korytarzu. Na dwór przecież na sanki nie pójdą...
Źródło:
https://niceland.pl/whittier-najdziwniejsze-miasteczko-alaski
https://edition.cnn.com/interactive/2015/07/us/whittier-alaska-american-story/
https://www.worldatlas.com/articles/have-you-heard-of-whittier-alaska-the-city-under-one-roof.html