Czy można dzisiaj - ponad pół wieku od ukończenia szkoły podstawowej – wciąż czuć wstręt do mleka ze szkolnej stołówki? Okazuje się, że tak. Marek Skowronek z Hrubieszowa wzdryga się na samą myśl o tym.
- Pamiętam, że na dużej przerwie każdy uczeń dostawał kubek ciepłego mleka – mówi. - To była taka akcja we wszystkich chyba szkołach, żeby zachęcać dzieci do jego picia. Dla mnie to była katorga, bo miałem wstręt do „kożucha”, który tworzył się na wierzchu. Do dzisiaj ciepłego mleka nie wezmę do ust, tak samo jak zupy mlecznej. Podobna akcja w szkołach – było to w latach 70. - polegała na zbiorowym piciu tranu. Każdy uczeń podchodził do stolika i miał wypić łyżkę czegoś tak niedobrego, że do dzisiaj to pamiętam.
W tamtych latach w większości polskich szkół funkcjonowały gabinety stomatologiczne. Uczniowie mogli w nich bezpłatnie leczyć bolące zęby, ale wielu byłych uczniów z tamtych lat pamięta też jak dużym przeżyciem było wezwanie ucznia na okresowy przegląd uzębienia.
- Każde wejście pielęgniarki do klasy w czasie lekcji nie wróżyło nic dobrego – wspomina Janusz Wiącek z Zamościa. - Wyczytywała nazwisko „ofiary” i wiązało to się z obowiązkową wizytą na fotelu dentystycznym. I zawsze dentystka znalazła jakąś dziurkę, którą musiała najpierw borować, a potem plombować. To borowanie były czymś strasznym. Pamiętam, że w mojej szkole nie było elektrycznego wiertła, tylko dentystka naciskała na taki pedał jak w maszynie do szycia i to wprawiało wiertło w ruch. Najgorzej, jak się to wiertło w tym zębie zacięło. Bolało jak diabli. A już przy wyrywaniu to nawet najwięksi klasowi twardzieli wymiękali. Tu nie było mocnych. Niektórzy wymiękali już na widok dużej, szklanej strzykawki ze znieczuleniem. Mój kolega czekał kiedyś kilkanaście minut przed gabinetem. Gdzieś usłyszał, że słońce zabija zarazki i z otwartymi ustami stał w oknie. Sądził, że jak wejdzie już do gabinetu, to będzie miał zdrowsze zęby i uniknie wiercenia czy wyrwania.
Byli też tacy, dla których stanie przy szkolnej tablicy – przed całą klasy – było nie lada wyzwaniem. Tak to pamięta pani Ania z Lublina:
- Do dzisiaj mam opory przed publicznymi wystąpieniami – mówi. - Ale pamiętam, że szczególnie w liceum zawsze bałam się, jak nauczyciele wywoływali mnie do tablicy. Jak odpowiadałam jeszcze stojąc przy ławce, to jakoś to mi szło. Ale wyjść na środek klasy i się skupić na odpowiedzi było ponad moje siły. Wolałabym już wtedy pisać codziennie klasówki i mieć dyktanda niż stać na środku. Kiedyś tak się zestresowałam, że w pewnym momencie nie dałam rady. To było na geografii. Odpowiadając, musiałam coś pokazywać na mapie. Nie byłam w stanie wydusić słowa. Z tego wszystkiego wybiegłam z klasy i pobiegłam do toalety, żeby się wyryczeć. Niektórzy nauczyciele widzieli, że mam z tym problem i na szczęście pozwalali mi odpowiadać stojąc przy ławce.
Każdy, kto chodził kiedyś do szkoły, z pewnością pamięta również nauczyciela lub nauczycieli, przed którym czuło się respekt, a nawet strach. Tak jak Bartłomiej Wilczyński z Warszawy.
- W mojej szkole był taki matematyk, starszy pan, który jak wchodził do klasy, to od razu czuć było grozę – mówi. - Nie ma w tym przesady. Wystarczyło, że spojrzał tym swoim surowym wzrokiem i każdy siedział cicho jak trusia. Dożył sędziwego wieku, ale nawet po wielu latach, kiedy zupełnie przypadkowo spotkałem go na ulicy, to od razu odruchowo stanąłem na baczność. Poznał mnie. Nigdy nie mówił do ucznia po imieniu – zawsze używał tylko nazwiska. Jak na tej ulicy wykrzyknął moje – to od razu zrobiłem się malutki – ja, ojciec trójki dzieci, po dwóch fakultetach i na kierowniczym stanowisku w dużej firmie. Ze szkoły pamiętam go, że nigdy się nie uśmiechał. Tak było i teraz. Odpytał mnie z tego, co teraz robię, a ja - jak na lekcji recytowałem mój życiorys. Chyba był zadowolony z moich odpowiedzi, bo jak się żegnaliśmy, to poklepał mnie po ramieniu. Po tylu latach wciąż czułem respekt wobec tego surowego profesora. Wtedy baliśmy się go, strach ściskał żołądek, jak wodził palcem po liście uczniów w dzienniku, kogo ma odpytać. Ale jedno muszę mu przyznać – nauczył nas matematyki. Na maturze większość z nas nie miała problemów, a wiele wzorów pamiętam do dziś.
Był okres, kiedy pan Bartłomiej nawet polubił matematykę. Chodził na dodatkowe zajęcia. Nigdy jednak nie polubił lekcji WF-u w swojej szkole.
- Nic na to nie poradzę, nie jestem stworzony do tego – przyznaje. - W liceum nie lubiłem chodzić na WF, bo te lekcje nie miały sensu. Nauczyciel najczęściej rzucał piłkę i graliśmy w nogę na asfaltowym boisku. Sam stał gdzieś z boku i albo czytał gazetę albo siedział w swoim kantorku. Jak było zimno, albo padał deszcz, to graliśmy na sali. Potem spoceni, mokrzy od potu szliśmy na kolejną lekcję. Nie lubiłem tego przedmiotu. Podobnie jak rosyjskiego, który wtedy był obowiązkowym przedmiotem. Ale tutaj to zraziłem się do naszej nauczycielki, która sama zniechęciła nas do nauki. Jak brała do odpowiedzi i ktoś za długo się zastanawiał, dukał, to zniecierpliwiona rzucała słynne w szkole swoje powiedzenie „ dumaj bystrieje”, czyli ”myśl szybciej”. Do dzisiaj nie wiem, jak można szybciej myśleć.
73-letni dziś Zbigniew Jasiński z Puław, dziś emerytowany już nauczyciel akademicki pamięta z kolei, jak w małej, wiejskiej szkole do której chodził, odbywały się wyrywkowe kontrole czystości wśród uczniów.
- Robiła to albo wychowawczyni, albo przyjeżdżała do szkoły pani higienistka – opowiada. - Każdy musiał pokazać ręce – czy są czyste, czy paznokcie są poobcinane. Zwracano też uwagę na czyste uszy i szyję. Pamiętam też, że swego czasu powszechna była wszawica. Jak taka higienistka znalazła u ucznia wesz, to był obiektem drwin i złośliwości innych. Dzieci potrafią być okrutne. Wystarczyło, że nauczyciel wytknął komuś, że po raz kolejny ma brudne uszy czy szyję, i przed długi czas przezywano go brudasem, wytykano palcem. To nie było miłe. Nie oszukujmy się, na wsi utrzymanie wtedy czystości u dzieci, które po szkole musiały jeszcze pomagać w polu czy obejściu, nie było takie proste. Woda była ze studni, rano się ochlapało w miednicy i tyle. Jak ja chodziłem do szkoły, to były jeszcze pióra i kałamarze. Każdy miał wtedy ręce i czasami nawet usta niebieskie od atramentu. Z czasem w szkołach wprowadzili także obowiązek noszenia fartuszków. Do tego białe kołnierzyki. Nauczyciele potrafili też sprawdzać, czy te kołnierzyki są czyste. To był kolejny powód do traumy. Wiadomo, że po każdym dniu do wymaganej bieli było im daleko. W domu mama miała też tyle obowiązków, że codzienne pranie i potem prasowanie nie wchodziło w rachubę. Te kołnierzyki były mocowane do fartuszka guzikami. Co kilka dni przekładało się je na drugą stronę. Ale było i tak, że obydwie strony były już tak brudne, że trzeba je było w końcu wyprać. Same fartuszki były też mało praktyczne. Zwłaszcza w lecie, bo nie przepuszczały powietrza. To była jakaś sztuczna tkanina, łatwa w utrzymaniu, ale pociliśmy się w nich strasznie.
Kilkadziesiąt lat temu w polskich szkołach nikt nie słyszał o ochronie danych osobowych. W PRL-u statystyczny Kowalski nie miał szans na jakąkolwiek prywatność. Także w szkole.
- To było – jak patrzę na to z perspektywy lat dla wielu uczniów upokarzające – mówi pan Jan, 63-latek z Lublina. - Na początku roku szkolnego wychowawczyni wpisywała do dziennika m.in. dane dotyczące rodziców każdego ucznia. Przy całej klasie pytała o adres, ich zawód, wykształcenie. Pamiętam, że niektórzy z dumą wymieniali te dane. Dla innych, tak jak dla mnie, nie było to fajne. Ktoś tam mówi o ojcu-inżynierze, matce-lekarce, a moja mama była szwaczką, a ojciec kierowcą. Po latach, jak już byłem dorosły, zrozumiałem, że to nie ma żadnego znaczenia. Ale wtedy, dla dzieciaka, kiedy ktoś tam śmiał się, że rodzice nie mają wykształcenia, a mama jest „tylko” robotnicą, to było ogromne przeżycie. Ale była to chyba jedyna rzecz w szkole mojej młodości, którą wspominam z niechęcią.