Żeby spełnić to ostanie marzenie, 40-letni Krzysztof Taczalski musi najpierw zrobić licencję pilota, a następnie znaleźć sponsorów, którzy sfinansują zakup takiego samolotu. Kosztuje 1,5 mln dolarów. To replika słynnego modelu Spirit of St. Louis - takiego, na którym w 1927 roku Charles Lindbergh przeleciał Atlantyk. Produkuje go jedna z amerykańskich firm. Ten, który zamierza kupić nasz bohater, jest już gotowy. Został wykonany na potrzeby jednego z amerykańskich filmów. Jego budowa trwała ponad siedem lat.
Ma silnik gwiaździsty. Nie osiąga oszałamiającej na dzisiejsze czasy prędkości - przelotowa to raptem 180 km/h. Tyle osiągają współczesne samochody. Skoro lot ma się odbyć bez międzylądowania, to musi mieć wystarczającą ilość paliwa. W tym przypadku 2,5 tys. litrów.
Krzysztof wierzy, że uda mu się znaleźć sponsora, który sfinansuje zakup samolotu i organizację lotu
Kaskader z Lubelszczyzny "przymierza" się już do kabiny legendarnego samolotu. Ćwiczy na specjalnym symulatorze msfs2020, który odwzorowuje wszystkie parametry lotu. Wydał już na niego kilka tysięcy złotych - razem z dodatkowym sprzętem.
On sam ustalił już datę wylotu - za sterami ma usiąść 20 maja 2027 roku. Zostały mu trzy lata czasu. Marzy, żeby powtórzyć wyczyn Lindbergha w setną rocznicę tego historycznego lotu, kiedy samotnie pokonał Atlantyk lecąc z Nowego Jorku do Paryża.
- Na razie oszczędzam na zrobienie licencji pilota - mówi. - Nie jest to tanie. To koszt ok. 35 tys. zł.
Pierwszy krok w tym kierunku już uczynił. Zrobił uprawnienia na operatora żurawia
Od wielu miesięcy "oswaja" się z wysokością, bo pracuje w oszklonej kabinie na wysokości mniej więcej dziesiątego piętra. Do bojaźliwych zresztą nigdy nie należał. Był i jest wciąż czynnym kaskaderem, zaczął studia weterynaryjne. Ale po kolei. Zejdźmy z naszym bohaterem na ziemię i cofnijmy się do jego dzieciństwa.
Krzysztof Taczalski pochodzi z Zakrzówka na Lubelszczyźnie. Miał 8 lat, kiedy po raz pierwszy zafascynowały go jednoślady. Żaden tam rower. To łatwizna. Oczy mu się zaświeciły, kiedy zobaczył motorynkę kolegi. Poczuł, że to jest to. Przy pierwszej jeździe poczuł też ból. To efekt upadku. Ale już wtedy złapał bakcyla. Chciał mieć motorynkę. I nadarzyła się okazja. Dostał pieniądze z okazji przystąpienia do Pierwszej Komunii. Wykorzystał ten fakt.
- Poszedłem do mamy i powiedziałem, że w domu handlowym stoi taka niebieska motorynka, jaką chłopaki mają. Ja muszę ją mieć. A mama na to: - Tak, motorynkę. A potem trumienkę. Nie ma mowy!
Jednak dopiął swego. Po motorynce był pierwszy motorower - kultowy komar. To było jeszcze w podstawówce.
W liceum zaczęła się jego przygoda z motocyklami: miał wueskę, enerdowską MZ-tkę i jawę. Do dzisiaj potrafi je rozłożyć i złożyć z zamkniętymi oczami. Motocykle były i są do dzisiaj jego największą pasją. Nie stanowią dla niego żadnej tajemnicy.
Po liceum chciał pójść do Szkoły Orląt, ale zgodnie z rodzinnymi tradycjami trafił na weterynarię. Już wtedy potrafił na motocyklu wykonywać najtrudniejsze "sztuczki", jak jazda na jednym kole, bez trzymania. Nagrywał z tego filmy i publikował je w internecie. Podpatrywał filmiki nakręcane przez podobnych jemu fanów ekstremalnej jazdy z USA.
Był na tyle dobry, że zapisał się do szkoły kaskaderskiej.
– Dublowałem sceny kaskaderskie w dawnej telewizji Wisła, poprzedniczce TVN. Jeździłem samochodami, były wypadki, przewrotki – opowiada.
Od 2005 roku prowadzi szkołę doskonalenia jazdy na motocyklach na-kole.pl. Zbudował własny symulator jazdy na jednym kole i na nim uczy jeździć chętnych. Kursant siada na motocykl i bez obaw o wywrotkę może podnieść koło. W ten sposób wyszkolił już ponad czterysta osób.
Po co komuś taka umiejętność?
- To jest to samo co driftowanie dla kierowcy samochodu - przekonuje Krzysztof. - To taka dodatkowa umiejętność, która pozwala na lepsze panowanie nad motocyklem. W Anglii odbywają się nawet oficjalne mistrzostwa świata w szybkiej jeździe na jednym kole. Obecny rekord to 280 km/h. Już mi niewiele brakuje, ale żeby pobić ten rekord, musiałbym mieć nowy motocykl suzuki gsxr 1000. To już jest najwyższa półka.
Wywrotki? Były. Teraz już nie.
– Zorganizowałem kiedyś zawody w Lublinie - mówi. - Podczas jazdy nogi miałem przełożone przez kierownicę i puściłem sprzęgło przy dużej prędkości. Silnik był jeszcze niedogrzany i motocykl mnie nakrył na plecy. Nic mi się poważnego nie stało, ale motocykl nadawał się już tylko na złom.
Swoje suzuki GSXR 750 SRAD z 1999 roku o masie ponad 200 kilogramów rozpędził do „setki” i postawił na przednie koło. Przejechał 14,49 m jednocześnie hamując, co jest obecnie najlepszym wynikiem w Polsce.
Bicie tego rekordu poprzedziło wykonanie 300 prób. Wcześniej należał do jednego z pakistańskich kaskaderów
– Obecnie pracuję nad ustanowieniem rekordu jazdy na tylnym kole „no hands”, czyli bez trzymania kierownicy. Motocykl ma wtedy podkręcone obroty jałowe do około 6000 na minutę i jest utrzymywany w powietrzu przez pracę wyłącznie tylnego hamulca – wyjaśnia. - Nie robię tego oczywiście na drogach publicznych, tylko na specjalnych torach, jak np. w Ułężu pod Dęblinem.
40-latek z Lubelszczyzny nie ukrywa, że tego rodzaju wyczyny wymagają nie tylko dużych umiejętności, ale także ogromnej odporności - fizycznej i psychicznej.
– Podczas jazdy na tylnym kole jestem skupiony jak snajper, który wstrzymuje oddech na chwilę przed oddaniem strzału - wyjaśnia. - Nawet nie mrugnę. Ale warto poczuć ten dreszczyk emocji, endorfiny.
Skąd te wyzwania?
- Nic na to nie poradzę, że bicie rekordów mam we krwi - śmieje się Krzysztof
A ustanawia je nawet na koparce. Przez 20 godzin, z małymi przerwami, wykopał i zakopał pół kilometra rowu pod światłowód.
– Jest to chyba najlepszy wynik w kraju, a może nawet w Europie. Nigdzie go nie zgłaszałem – opowiada.
Łącznie w tym czasie przerzucił 150 m sześc. ziemi. Zrobił to małą koparką, która ma łyżkę o szerokości raptem 30 centymetrów.
- W życiu trzeba mieć pasje, wyznaczony cel - podkreśla. - Jeśli ktoś ich nie ma, niech oderwie się od smartfona czy tabletu i je poszuka. Warto robić coś więcej niż wszyscy, dać z siebie więcej, być coraz lepszym. Wtedy życie jest piękne i chce się żyć. Dlatego jestem przekonany, że za trzy lata, 20 maja, kiedy wystartuję z Nowego Jorku, to głośno krzyknę na lotnisku w Paryżu "udało się"! Lot ma trwać 33 godziny. Warto spróbować.