- Przeliczyłem się z tym moim domem - przyznaje 44-latek. - Porwałem się z motyką na słońce. I to w najgorszym momencie. Kto mógł przypuszczać, że to wszystko się tak schrzani.
Maria, żona Jacka od zawsze marzyła o własnym domu. Sama wychowała się w podobnym - daleko od miasta, i wciąż tęskniła za ciszą, naturą.
Po ślubie zamieszkali w mieszkaniu po zmarłej babci Jacka. Typowy blok z lat PRL-u. Niecałe 60 mkw., maleńki balkon, miniaturowa łazienka i jeszcze mniejsza toaleta. Nie marudzili. Mieszkanie nic ich nie kosztowało. Jacek był jedynym spadkobiercą.
- Z czasem zaczęło nam się robić ciasno - mówi Jacek. - Niby przytulnie, nowe meble, wszystko po remoncie, ale brakowało nam jednak przestrzeni, zwłaszcza Marysi
Marzyła o tym, żeby chociaż balkon był na tyle duży, żeby można było tam usiąść i wypić kawę.
Zazdrościli znajomym, którzy w tym czasie się pobudowali. Lubili ich odwiedzać, dobrze się czuli poza miastem, z dala od hałasu, wrzasków. Nie myśleli, żeby jednak pójść w ich ślady. Nie było ich na to stać.
- Maria pracowała w bibliotece, ja w biurze rachunkowym - mówi Jacek. - Nie mieliśmy wprawdzie dzieci, a to zawsze są jakieś dodatkowe wydatki, ale też nie zarabialiśmy na tyle dobrze, żeby myśleć o kupnie działki i o budowie. To wykraczało poza nasze możliwości, a w kredyty nie chcieliśmy się pakować.
Żyliśmy skromnie, mieliśmy jakieś niewielkie oszczędności, ale własny dom z działką to było poza naszym zasięgiem
Jacek zdawał też sobie sprawę z tego, że większość prac w domu związanych z budową musiałby zlecać fachowcom. On sam był "książkowym" humanistą - owszem, znał się na finansach, ale wszelkiego rodzaju prace z wiertarką, wkrętakiem czy piłą - to była dla niego czarna magia.
- Znajomi zawsze się śmieli ze mnie, że jestem technicznym analfabetą - przyznaje. - Nie obrażałem się o to. Taka była prawda. Ja im z kolei docinałem, że biorą się za interesy, a nie wiedzą czym się różni przychód od dochodu. Każdy ma inne zdolności.
Kiedyś, po jakiejś imprezie u przyjaciół, którzy oblewali swój nowy dom, usiedli z żoną przy stole i Jacek zrobił kalkulację, ile musieliby mieć pieniędzy, żeby spełnić swoje marzenie - wybudować dom.
- Zrobiłem to już dla świętego spokoju - przyznaje Jacek. - Chyba tylko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że budowa domu byłaby dla nas rzeczywiście wyprawą z motyką na słońce
Jak wyliczył, po sprzedaży mieszkania plus niecałe 100 tysięcy oszczędności, które mieli, brakowałyby im jakieś 300-350 tys. zł, żeby kupić w miarę dużą działkę i postawić na niej parterowy dom.
- Brałem pod uwagę jedynie dom w pełni wykończony - podkreśla nasz bohater. - Gdybyśmy chociaż mieli działkę, to może i zrobilibyśmy jakiś krok w tym kierunku, ale od zera, w dodatku z dużym kredytem jak na nasze możliwości, baliśmy się zaczynać.
Rozwiązanie pojawiło się w najmniej oczekiwanym momencie. Znajoma Marysi, z którą zupełnie przypadkowo spotkała się na ulicy, zdradziła, że ma do sprzedania domek pod miastem po jej zmarłym wujku. Zależało jej na szybkiej sprzedaży, bo chciała kupić mieszkanie dla syna w Warszawie, który dostał się na studia.
- I żona wsadziła kij w mrowisko - mówi Jacek. - Tak mi wierciła dziurę w brzuchu, że w weekend pojechaliśmy obejrzeć ten dom. Wersji kupna domu do remontu nie braliśmy wcześniej pod uwagę. Tym razem zaświtała nam myśl, że taki gotowy dom to może jest jakieś rozwiązanie.
Działka miała prawie 12 arów. Zadrzewiona, w miarę zadbana. Dom parterowy, kryty blachą z lat 50. ub. w. Nowe okna, ale nieocieplony. Z czerwonej cegły, ganek, niezagospodarowane poddasze.
- Najważniejsze jest pierwsze wrażenie - przyznaje Jacek. - My od razu zakochaliśmy się w tym domu
Miał w sobie jakiś tajemniczy klimat, może to te stare meble sprawiły; poczuliśmy się w nim, jak u siebie. Było przytulnie, ciepło, bo to było na wiosnę, kiedy słońce już w miarę mocno grzało. Do tego taras z tyłu domu. Zadaszony. Coś, o czym Maria zawsze marzyła. Spokojnie można było usiąść na starej kanapie z filiżanką kawy i delektować się naturą.
Decyzję podjęli tego samego dnia - kupują! Jacek zadzwonił jeszcze do kolegi, który był budowlańcem. Tak na wszelki wypadek.
- Nawet gdyby nam odradzał, to i tak nie posłuchalibyśmy jego rad - przyznaje Jacek. - Tak byliśmy zafiksowani tym domem.
Owszem, przyjęli do wiadomości, że dom trzeba ocieplić, z czasem pomyśleć o nowym dachu, modernizacji ogrzewania. Rzucał kwoty, radził, żeby to sobie wszystko jeszcze raz przemyśleć, przeliczyć, ale dla Jacka i Marii najważniejsze było to, że mogliby od razu tu zamieszkać i powoli - co roku - remontować, modernizować.
Cena była atrakcyjna. Znajoma Marii chciała za nieruchomość 730 tysięcy. Zeszła do 690 tysięcy złotych
- Nasze mieszkanie udało nam się bardzo szybko sprzedać - mówi Jacek. - Po miesiącu byliśmy już w nowym-starym domu. Cieszyliśmy się jak dzieci. Dobraliśmy 100 tys. zł kredytu, żeby mieć na początek na drobne remonty, odmalowanie, wymianę drzwi wejściowych.
Mieli wreszcie spokój, ciszę, kawę na dworze o poranku, kolację przy świecach na świeżym powietrzu. Sielanka. Co kilka dni odwiedziny znajomych, kolejna "parapetówka".
- Wszyscy chwalili, podziwiali, ale też niektórzy ostrzegali, że stary dom to studnia bez dna - dodaje nasz rozmówca. - Śmieliśmy się z tego.
Mina im zrzedła po pierwszym rachunku za ogrzewanie. Ponad tysiąc złotych za miesiąc i to wcale nie przy siarczystych mrozach. A to był dopiero początek zimy
- W bloku płaciliśmy za wszystko niecałe 600 złotych Jacek. - I to z czynszem, wodą, ogrzewaniem i śmieciami.
Kredyt, który wzięli na "rozruch" - te sto tysięcy - wystarczył na drobne prace "kosmetyczne" - szpachlowanie, malowanie, naprawa schodów, nowe okienka w piwnicy, drzwi wejściowe, niewielki remont łazienki. Starczyło jeszcze na podjazd z kostki brukowej.
- Zaraz potem przyszedł rachunek za prąd, wodę, ścieki i się okazało, że pensja Marii ledwo wystarcza na same opłaty i ratę kredytu - przyznaje Jacek. - Na to przyznam szczerze nie byliśmy przygotowani.
Wkrótce wybuchła wojna za naszą wschodnią granicą, raty kredytów wystrzeliły do góry, podobnie jak opłaty.
- Rata wzrosła nam prawie dwukrotnie - przyznaje Jacek. - Remont poddasza, ocieplenie to w ogóle już nie wchodziło w rachubę. Same materiały podrożały o kilkaset procent, a gdzie do tego robocizna?
Zaczęły się schody. Finansowe. Najpierw zepsuł się kocioł centralnego ogrzewania. Był wymieniany prawie ćwierć wieku temu. Zepsuła się płyta główna. Wymiana to ponad 1200 złotych.
Zaczęła też coraz częściej szwankować instalacja elektryczna. Wrzucało bezpieczniki, gasło nagle światło lub iskrzyło w gniazdkach
- Okazało się, że trzeba wymienić część instalacji, a najlepiej byłoby poprowadzić ją od nowa, do tego nową skrzynkę z bezpiecznikami i ta lista usterek zaczęła się wydłużać - opowiada Jacek. - To były jednak niezbędne prace, z którymi nie można było zwlekać.
To były kolejne, nieprzewidziane koszty. Jedna, druga "chwilówka", pożyczka z kasy zapomogowej - to wszystko okazało się być kroplą w morzu potrzeb.
- Na przyłącza do sieci kanalizacyjnej musiałem już pożyczać od rodziny - mówi Jacek. - Nie sądziłem, że to będzie kosztować ponad 10 tysięcy złotych. Ale nie będę przecież w XXI wieku używać szamba, zwłaszcza, że jego wywóz to też prawie 300 złotych za jedno opróżnienie. Dobrze, że udało nam się ocieplić dom, ale to dzięki dotacji z gminy. Ale i tak musieliśmy część pożyczyć, żeby cały dom otynkować.
Trzy lata po kupnie domu, Jacek z Marią ledwo wiążą koniec z końcem. Nie jeżdżą już jak wcześniej na wczasy. Zbierają na nowy kocioł, remont instalacji ogrzewania. Miało to kosztować wcześniej niecałe 15 tys. Teraz prawie dwa razy tyle. O wymianie dachu nawet nie myślą.
- Boję się liczyć, ile już w ten dom zainwestowaliśmy - kończy nasz bohater. - Myślę, że już ponad 200 tysięcy i końca nie widać. To jest rzeczywiście studnia bez dna. Ta poranna kawa na tarasie jest jednak cholernie droga.