Po ślubie zamieszkali na nowym osiedlu. Ekskluzywne apartamenty, duże tarasy, podziemne garaże. Mieszkania nowocześnie wykończone, osiedle ogrodzone i monitorowane.
- Jak się wychodziło na taras, to widać było, co sąsiad naprzeciwko ogląda w telewizji - mówi Kuba. - Tak postawili te bloki. Z drugiej strony mieliśmy balkon. Nie korzystaliśmy z niego, bo sąsiedzi byli tak blisko, że rozmawialiśmy szeptem. Wszystko było słychać. Przed blokiem był plac zabaw - huśtawki, bujaki, piaskownica i ścianka wspinaczkowa.
Po południu nie było mowy o tym, żeby wypocząć na tarasie. Dzieci wciąż piszczały, krzyczały, nie dało się wytrzymać
Wieczorem z kolei - w lecie - przez otwarte okna można było usłyszeć, za co sąsiadka "ochrzania" męża, albo co powiedziała wychowawczyni na wywiadówce o niesfornym Jasiu czy Mareczku. Koszmar.
Na osiedlu nie było także praktycznie żadnej zieleni. Małe, rachityczne drzewka, dopiero posadzone, nie dawały żadnego schronienia przed cieniem. Wokół wszędzie beton i kostka brukowa. W lecie było tak gorąco, że Kuba z Ewą zainwestowali w klimatyzację, żeby jakoś funkcjonować w mieszkaniu.
- Męczyliśmy się - mówi. - Obydwoje wychowaliśmy się w małym mieście, mieszkaliśmy w domkach jednorodzinnych. Ciężko nam się było przyzwyczaić do życia w takim zgiełku. Myśleliśmy o przeprowadzce. Tu się nie dało normalnie mieszkać.
Zaczęło się od imprezy u koleżanki Ewy. Obroniła doktorat i zaprosiła kilka osób do siebie, w tym Kubę z Ewą. Mieszkała niedaleko za miastem, tuż przy lesie, w niewielkim drewnianym domu z zadaszoną ogromną werandą. Wokół same drzewa, cisza i spokój. Żadnych sąsiadów w pobliżu. Jak siedzieli na werandzie, to zobaczyli, jak stado saren podeszło blisko końca działki. Kiedy się poruszyli, usiekły spłoszone.
- Byliśmy tak zauroczeni tym miejscem, że po powrocie do naszego mieszkania nie mogliśmy znaleźć sobie miejsca - mówi Kuba. - Wyobraziliśmy sobie, jak byłoby cudnie usiąść sobie rano na tarasie z kawą w ręku, a wokół tylko drzewa, las i cisza.
Nie sądzili, że tak szybko uda im się spełnić swoje marzenia. Okazało się, że kilkanaście kilometrów od nich jest do kupienia leśna działka. Z pozwoleniem na budowę. Prawie pół hektara.
Niedaleko były wszystkie media - poza kanalizacją. Działka była położona na samym skraju niewielkiej wsi. W pobliżu była mała rzeczka. Na działkę prowadziła utwardzona droga, z niej trzeba było zjechać w leśną dróżkę i po dwustu metrach zaczynała się "ich" działka.
- Nawet się zbytnio nie zastanawialiśmy - mówi Kuba. - Ze sprzedażą mieszkania nie było najmniejszych problemów. Chętnych było wielu. Mieliśmy też oszczędności.
Kolega Kuby, który miał firmę budowlaną zrobił im kosztorys domu. Z drewna. 120 metrów kwadratowych. W sam raz dla nich. Oczywiście parterowy, żeby nie trzeba było latać po schodach.
- Finansowo daliśmy radę bez kredytów - wyjaśnia Kuba. - Zabrakło nam jedynie na garaż. Postawiliśmy zamiast niego przestronną wiatę. Spokojnie mieściły się pod nią dwa samochody. Byliśmy przeszczęśliwi.
Wprowadzili się pod koniec lata. Zdążyli jeszcze na poranne kawy na tarasie, bo dni były wyjątkowo ciepłe.
- Ta pierwsza kawa to była jedna z najpiękniejszych chwil w naszym życiu - przyznaje Kuba. - Usiedliśmy w wiklinowych fotelach i nie mogliśmy się nacieszyć naturą
Cisza, tylko śpiew ptaków, mieliśmy też "swoją" wiewiórkę, która skakała po gałęziach drzew. Wcześniej zamówiliśmy ekipę, która zrobiła porządek z drzewami na działce. Wycięli dolne gałęzie, prześwietlili, uformowali koronę niektórych świerków. Mieliśmy wreszcie przestrzeń.
Kuba zbudował własnoręcznie drewnianą wędzarnię na wędliny i ryby. Wędzić nauczył się od ojca, który od wielu lat szerokim łukiem omijał sklepy z wędlinami.
- Znajomi, którzy nas odwiedzali, byli zachwyceni - mówi Kuba. - Na działce mieliśmy nawet swoje grzyby - maślaki, podgrzybki, kurki
Ale najważniejszy i najwspanialszy był spokój. Żadnych hałasów, wrzasków. Zdarzało się, że rano chodziliśmy po działce w pidżamach. Wokół nie mieliśmy żadnych sąsiadów. Najbliższy był o jakieś pół kilometra od nas - za rzeką.
Kuba jest grafikiem komputerowym. Od lat pracuje głównie zdalnie. Raz na jakiś czas jedzie tylko do firmy, w której jest zatrudniony na pół etatu i raz w miesiącu do księgowej.
Ewa z kolei jest z wykształcenia prawnikiem. Pracuje w firmie ubezpieczeniowej, ale większość czasu spędza w podróżach służbowych. Nie musi codziennie chodzić do biura. Jest też biegłą rzeczoznawczynią i ma też prace zlecone w domu.
- To był duży atut mieszkania poza miastem - argumentuje Kuba. - Gdybyśmy jednak nawet musieli codziennie dojeżdżać do pracy, to i tak z pewnością zdecydowalibyśmy się na mieszkanie na takim odludziu.
Tak myślał z Ewą do pierwszej zimy. Wyjątkowo śnieżnej. Byli uziemnieni prze kilka dni. Droga do ich domu była kompletnie nieprzejezdna
Kuba próbował ją odśnieżać ręcznie, ale była to syzyfowa praca. Dopiero znajomy Ewy obiecał, że załatwi im traktor z pługiem z sąsiedniej wsi. Odetchnęli, ale tylko na dwa dni, kiedy śnieżyca ponownie sparaliżowała ruch w ich okolicy.
- Ewa odwołała wtedy kilka ważnych spotkań - mówi Kuba. - Najgorzej, że nie zdążyliśmy zmienić opon w samochodach na zimowe, a z tym trzeba było jechać do miasta. Cały dzień straciliśmy na to.
To nie były jedyne minusy zimy w lesie. Wiele drzew niebezpiecznie pochyliło się pod naporem zwałów śniegu. Jedno z nich groziło przewróceniem wprost na dom.
- To nie było fajne - przyznaje Kuba. - Nie wiedziałem czy mam dzwonić na straż z prośbą o pomoc czy szukać jakiejś ekipy. W końcu udało się zamówić fachowca ze zwyżką. Z trudem dojechał. Usunął śnieg z gałęzi, a potem udało mu się je kawałek po kawałku ściąć. Wziął za to 1500 złotych.
Kolejnej zimy już się tak nie obawiali. Kuba kupił w lecie spalinową odśnieżarkę. Tak śnieżnych zim już jednak nie było. Stała bezużytecznie w komórce.
- Do tych uroków mieszkania w lesie szybko się przyzwyczailiśmy - mówi Kuba. - Najgorsze jest to, że to wszystko niestety z czasem spowszedniało
Już nie zachwycaliśmy się codziennie śpiewem ptaków, na tarasie mieliśmy często włączone radio, żeby nie było tak cicho i smutno. Zdarzało się, że wyjeżdżałem też na dwa-trzy dni. Ewa zostawała wtedy sama w domu. Kiedy wracała wieczorami, to nie czuła się komfortowo. Mówiła, że zamykała się wtedy na klucz, opuszczała żaluzje, zapalała wszystkie światła, ale zasnąć nie mogła. Ciągle jej się wydawało, że słyszy jakieś hałasy na zewnątrz. Na szczęście te moje wyjazdy nie były zbyt częste.
Po pewnym czasie zaczęła im już dokuczać samotność. Znajomi rzadko ich odwiedzali.
- W mieście prawie w każdy weekend mieliśmy gości - przyznaje Kuba. - Każdy przyniósł coś fajnego do jedzenia, był alkohol, potem goście wracali do siebie taksówką. Tu, u nas w lesie było to utrudnione. Zdarzyło się, że kilka razy ktoś od nas wracał taksówką, ale to kosztowało ponad 120 złotych. Nie było jeszcze wtedy tanich taksówek na aplikację. I goście przestali do nas zaglądać.
Popołudnia spędzaliśmy sami we dwoje. Ale ile można słuchać odgłosów lasu i spacerować w głuchej dziczy?
- Ciągnęło nas do miasta, zwłaszcza w weekendy. Kino, potem piwo ze znajomymi w kawiarnianym ogródku, wesoło, gwar. Tego nam powoli brakowało. Oni potem szli pieszo do domu, albo wracali taksówką, a my musieliśmy jeszcze wracać te kilkanaście kilometrów do lasu.
Wiele razy była też taka sytuacja, że czegoś nam w domu zabrakło. Chociażby wody mineralnej czy baterii, bo akurat się wyładowała. W mieście schodziliśmy na dół do sklepu czynnego do północy i tyle. Tutaj trzeba było jechać kilka kilometrów przez las, ale był czynny tylko do 18. Następny był na stacji benzynowej - kilka kilometrów dalej.
Po sześciu latach powiedzieli: dość. Postanowili, że czas wrócić do "cywilizacji".
- To nie jest tak, że te sześć lat to był stracony czas - mówi Kuba. - Spróbowaliśmy z Ewą czegoś innego. Nie było sensu dalej mieszkać na siłę na takim odludziu. Przestało nas to rajcować.
Ze sprzedażą domu nie musieli długo czekać. Chętni szybko się znaleźli. Kupujący byli mniej więcej w ich wieku. Nie kryli zachwytu, kiedy najpierw dokładnie obejrzeli dom, działkę, pospacerowali po lesie, a potem usiedli z filiżanką kawy na tarasie.
- Jaka tu jest cisza, spokój, słychać tylko śpiew ptaków - mówili.
- Wspomniałem im jeszcze o wiewiórce - kończy Kuba. - Byli wniebowzięci. Ciekawe jak długo, bo ja chociażby takiego dzięcioła to znienawidziłem po dwóch latach. Ale im o tym nie powiedziałem.