Do wypadku doszło w nocy z 14 na 15 lutego 1935 roku pod szczytem Babiej Góry. To zdarzenie opisał szczegółowo Stanisław Faecher, dziennikarz „Turysty w Polsce” (luty 1935).
Feralnego dnia Janina Frysiówna, Helena Banachowska, Władysław Olejczyk i Kazimierz Fryś z sekcji narciarskiej Beskidu Andrychów brali udział w rajdzie gwiaździstym. Wyruszyli ze schroniska nad Pilskiem z zamiarem dotarcia do innego schroniska – pod Diablakiem. Na szczyt udało im się tam dotrzeć późnym wieczorem. Lekko nie było. Warunki atmosferyczny były wówczas fatalne. Silne porywy wiatru, zimno, nie sprzyjały górskiej wędrówce.
Do schroniska żadne z nich nie dotarło. Wszyscy padli ofiarą śnieżnej burzy. Pogubili się na trasie. Ich zwłoki znaleziono w różnych miejscach – kilkaset metrów od schroniska.
Ta tragedia odbiła się szerokim echem nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Wiele osób zastanawiało się, jak to było możliwe, że zginęła czwórka młodych, wysportowanych, dobrze wyszkolonych i znających teren narciarzy.
„Podjęli zadanie nieprzerastające w zasadzie ich sił” – czytamy w tekście z 1935 roku. „Błąd ich polegać może jedynie na tem, że nie zawrócili z drogi wtedy, kiedy to było jeszcze możliwe i kiedy potęgujące się niekorzystne warunki atmosferyczne taką konieczność nakazywały. Dalsze błędy jak: zdjęcie nart przez obie narciarki, pogubienie się wzajemne członków drużyny i t. p. były już tylko konsekwencją ostatecznego wyczerpania, utraty odporności i sił”.
Autor podkreśla jednak, że Babia Góra, mimo że wydaje się być łagodna, nie ma na niej zbyt stromych stoków, potrafi być jednak zdradliwa z innego powodu: silnych wiatrów, co często lekceważą turyści.
„Jeżeli w obrębie babiogórskiego masywu rozpęta się zadymka śnieżna, to siła jej jest huraganowa. Doświadczony turysta wie, że jest to zjawisko dość częste w górach. Babia Góra jest najwyższą kulminacją Beskidu Zachodniego, a jej sąsiad Pilsko jest daleko niższy od „królowej Beskidu“, a także odległy. Ponadto olbrzymia, płaska równina dzieli Babią Górę od odległych Tatr. Główny zatem masyw Babiej jest całkowicie odosobniony. Co prawda, wiatry nie są częste, jeżeli jednakże zdarzą się, to szaleją z potęgą żywiołu” – czytamy w tekście.
Na taki żywioł trafili młodzi narciarze. Nie dali rady sprostać żywiołowi.
„W zadymce śnieżnej i to tej skali, jaka zanotowana została krytycznego dnia na Babiej Górze przemarsz ten był niewątpliwie ciężki” – to relacja sprzed prawie 90 lat. „Drużyna „Beskidu“, po pokonaniu Pilska wyruszyła ze schroniska ku Babiej Górze. O godzinie czwartej popołudniu dotarła do wsi Głuchaczki i prawdopodobnie około godziny siódmej wieczorem znalazła się na centralnej przełęczy masywu Babiej Góry, na Izdebczyskach. Już przejście Cylu (Małej Babiej Góry) we wzmagającej się w zadymce dało drużynie zapowiedź tych ogromnych trudności, jakie będzie miała do pokonania w drodze na główny szczyt Babiej Góry i w późniejszem odszukaniu kamiennego schroniska niemieckiego. Było więcej niż wskazane, aby drużyna zjechała z przełęczy do pobliskiego schroniska P. T. T. na Markowych Rówienkach tembardziej, że odnalezienie drogi do niego nawet w ciemnościach nie przedstawiało chyba trudności”.
Młodzi narciarze, jak sugeruje autor wybrali dalszy marsz – zgodnie z planem rajdu. Poszli granią, która w szalejącej zadymce wydawała się im najpewniejszą drogą dla orientacji. Było to jednak równoznaczne z jeszcze większym wystawieniem się na ataki huraganowego wiatru – o wiele silniejszego niż na stoku.
„Po osiągnięciu szczytu już w zupełnej ciemności (około godziny 9-tej wieczorem lub nawet później) drużyna rozpoczęła poszukiwania za schroniskiem” – czytamy dalej. „Nie stało jej już sił na to, aby w tym decydującym momencie trzymać się blisko siebie i w zwartej grupie dokonać poszukiwań. Obie narciarki zdjęły narty i podzieliły się jedną parą kijów. Poszukiwania za schroniskiem nie udały się nikomu.”
Kilka dni po katastrofie trójkę zamarzniętych narciarzy odnalazł Władysław Midowicz, gospodarz dolnego schroniska na Markowych Szczawinach. Były w odległości 200-300 metrów od schroniska. Ekipa ratownicza zwiozła ofiary przez Bronę i Markowe Szczawiny do karetek pogotowia z Wadowic, czekających u początku Pośredniego Boru. Zwłoki kierownika zespołu – Kazimierza Frysia odnaleziono o wiele później. Polscy przemytnicy natknęli się dopiero w maju na poszukiwanego u podnóża góry, w pobliżu gajowni na Lniarce.
Tuż po tragedii niektórzy twierdzili, że być może narciarze nie zgubiliby drogi, gdyby schronisko był oświetlone. Były to jednak tylko spekulacje.
Źródło:
Stanisław Faecher, Tragiczna kurniawa na Babiej Górze, Turysta w Polsce, Kraków - Warszawa, Luty 1935, s. 11
https://beskidzywiecki.wordpress.com/2015/02/18/zimowe-tragedie-na-babiej-gorze-andrychowianie-nie-doszli/