Podróż statkiem – na kilka miesięcy przed wybuchem wojny – opisało czasopismo „Touring”. Dwójka dziennikarzy postanowiła opisać swoją podróż do Gdańska, przed którą niektórzy ich przestrzegali.
„Mówiono nam, że podróż tą drogą do Gdyni trwa wieczność, że statki są brudne i ciasne, że nierzadkie są wypadki utknięcia na mieliźnie i długotrwałego oczekiwania na pomoc” – tak zaczyna się reportaż.
Statek wyruszył w rejs o północy. Zgodnie z rozkładem. Reporterzy ulokowali się z bagażami w dość ciasnej kabinie. O świcie obudziła ich syrena. Umyli się w zimnej wodzie i wyszli na pokład podziwiając budzący się dzień. Pierwszy przystanek to Płock. Wysokie wieżyczki kościołów widać było już z daleka. Statek miał tu zaplanowany godzinny postój. Akurat na zwiedzanie.
„Wybiegamy na ląd i pędem przeskakując po kilka stopni wdrapujemy się na tumską górę. Zatrzymujemy się jeszcze przy wiekowej, gotyckiej baszcie-dzwonnicy, na której dostrzegamy na wysokości pierwszego piętra dużą plamę krwi. Przechodnie wyjaśniają nam jej pochodzenie. Podobno jest to krew niemieckiego żołnierza, zabitego przez dzwon kościelny, który miał się urwać, gdy okupanci zdejmowali go, aby przetopić na armaty” – czytamy.
Po czterech godzinach statek dopłynął do Włocławka. Po drodze mijali niewielkie, skromne chałupy postawione na samym brzegu Wisły. Tu również statek przycumował przy brzegu, a pasażerowie mieli czas na zwiedzanie.
Dziennikarze nie byli zachwyceni „miasteczkiem” – jak go określili. Spodobał im się jedynie park „zręcznie rzucony u stóp katedry, pełen strumyków, mostków i cienistych zakątków”.
W drodze powrotnej na statek, zatrzymali się ciasnej herbaciarni pani Michałowej na rynku. Tak ciasnej, że z trudem mieściło się w niej sześć osób.
Kolejny przystanek to Toruń. Tu był najdłuższy – dwugodzinny postój. Dziennikarze udali się na pocztę, żeby wysłać kartki do znajomych oraz kupili w centrum słynne toruńskie pierniki. W takiej samej cenie jak w Warszawie - zanotowali.
Późną nocą statek dotarł do Grudziądza, a kolejny poranek przywitali w Tczewie.
„Wstępujemy do kościoła. Ale przy wejściu widzimy napis: Kobietom w krótkich sukienkach lub
z krótkimi rękawami wejście wzbronione”.
Zaryzykowali. Po chwili czym prędzej opuścili rękawy koszuli, widząc zgorszone miny niektórych kobiet w świątyni.
Przez kolejne godziny podróży podziwiali zupełnie inne widoki z pokładu statku morskiego, na który się przesiedli.
„Za mostem tczewskim krajobraz i wygląd rzeki zmienia się gruntownie. Od razu orientujemy się żeśmy wjechali na teren innej gospodarki i innego porządku. Statek płynie tutaj prosto, środkiem uregulowanej rzeki mając po obu stronach równe brzegi z wysokim walem ochronnym.”
Statek mijał kolejne gdańskie wioski i wreszcie ktoś głośno krzyknął „morze!”.
Na koniec relacji z podróży Wisłą, reporterzy podkreślali, że rejs statkiem dostarczył im niesamowitych przeżyć. Docenili „brak kurzu, świeże powietrze i mnóstwo słońca”.
Rejs w tamtych latach ze stolicy nad polskie morze trwał ponad 36 godzin. Żegluga była możliwa przeciętnie 270 dni w roku - zwykle między kwietniem a listopadem. W zimie rzeka była często zamarznięta, zwłaszcza na odcinku między Toruniem a ujściem rzeki do Bałtyku. W Warszawie lód utrzymywał się niekiedy nawet przez 100 dni. Zdarzało się, że statki nie mogły pływać też z powodu zbyt niskiego stanu wody.
W latach 20. ub. w. pasażerów przewoziły po Wiśle zarówno statki prywatne, jak i państwowe. W 1919 roku utworzono Polską Żeglugę Państwową. Po trzech latach działalności jednak ogłosiła upadłość. Dwa lata później założono Zjednoczone Warszawskie Towarzystwo Transportu i Żeglugi Polskiej (późniejsze przedsiębiorstwo Polska Żegluga Rzeczna „Vistula”).
Ta firma miała w swojej ofercie rejsy turystyczne na trasach: Warszawa–Puławy–Sandomierz, Warszawa–Tczew–Gdańsk oraz Warszawa–Tczew–Gdynia. Dwie ostatnie miały charakter linii pospiesznych. W latach 1932–1937 armator ten przewiózł między Warszawą a Gdynią ponad 109 tys. pasażerów. Mieli oni do dyspozycji kilka dwupokładowych parostatków, jak „Bałtyk”, „Belgia”, „Goniec”, „Halka” oraz „Francja”.
„Bałtyk” był najbardziej rozpoznawalną jednostką na tej trasie. Został zbudowany w 1928 roku w Stoczni Gdańskiej w rekordowym czasie niespełna 7 miesięcy. Był największym parowcem pasażerskim pływającym po Wiśle. Miał 63 metry długości i mógł zabierać na pokład aż 750 pasażerów. Pod względem szybkości wyprzedzał go jedynie zbudowany w Elblągu, osiągający prędkość 12 węzłów „Goniec”.
Ciekawa jest historia statku „Belgia”. Taką nazwę otrzymał w 1934 roku, kiedy do Polski przyjechał z wizytą król Belgii Albert I. To na jego cześć nazwano tak statek, z pokładu którego król miał oglądać panoramę stolicy.
Rejs ze stolicy do Gdyni przewidywał sześć postojów na trasie. Pasażerowie przesiadali się w Tczewie na statek morski „Carmen”. Dzieci do lat 5 podróżowały za darmo. Dla starszych (do 12 lat) obowiązywały zniżki – tak samo jak dla młodzieży szkolnej i studentów. Tańsze bilety na statek były m.in. także dla wojskowych, bez względu na stopień oraz ich żon oraz co ciekawe, jak czytamy w folderze reklamowym z 1939 roku dla „duchownych różnych wyznań oraz ich żon”
Na statek można było zabrać także psa. Bilet dla czworonoga kosztował połowę wartości normalnego. Na pokład - odpłatnie - można był zabierać ze sobą kajaki czy nawet łodzie.
Pasażerowie musieli też płacić za pościel: dwa złote za jedną noc i trzy złote za dwie. Za złotówkę można też było wynająć leżak.
Choć niekiedy narzekano na przepełnienie statków i niewielkie rozmiary nielicznych kajut sypialnych, to nawet pomimo tych niedogodności kilkudniowy rejs po Wiśle bywał jednym z najbardziej nietuzinkowych letnich doświadczeń.
Źródło:
https://www.wbc.poznan.pl/dlibra/publication/390573/edition/301890/content
https://www.historiaposzukaj.pl
https://polona.pl/item-view/cf4faf06-7b80-4b3b-97d7-1a87f0724668?page=8