11 grudnia 1949 roku. Niewielki kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w równie niewielkiej wiosce Czyhoszcz (Číhošť) – 80 kilometrów na południowy wschód od Pragi, na pograniczu Czech i Moraw. Na porannej mszy było niewielu wiernych. Odprawiał ją ksiądz Josef Toufar. Był tu proboszczem zaledwie od roku. Święcenia kapłańskie przyjął dość późno, bo w wieku 38 lat.
Podczas mszy mówił m.in. o tajemnicy obecności Boga w ludzkim życiu. Gdy wypowiedział słowa: „Tutaj, w tabernakulum, jest nasz Zbawiciel”, część wiernych zgromadzonych w świątyni zauważyła, że półmetrowy krzyż stojący na ołtarzu wyraźnie się przechylił pod kątem około 45 stopni. Najpierw w lewo, potem w prawo. I tak kilka razy. On tego nie zauważył. Nie wiedział nawet, że podczas nabożeństwa cokolwiek niezwykłego się wydarzyło.
Po mszy przyszli do niego parafianie, którzy z przejęciem i trwogą opowiedzieli o tym, co widzieli. Początkowo proboszcz nie przywiązywał do tego większej wagi, lecz kolejne relacje ludzi, którzy widzieli poruszający się krzyż (w sumie około 20 osób, mimo że stali w różnych miejscach świątyni) przekonały go. O tajemniczym zjawisku wspominał wielokrotnie podczas kolejnych nabożeństw. I nazywał to cudem.
Nie wiedział wtedy jeszcze, że to wydarzenie będzie miało dla niego tragiczne zakończenie. Zginie z rąk komunistycznych siepaczy.
Wieść o cudzie szybko się rozniosła najpierw po okolicy, potem po całym kraju. Dotarła też do czechosłowackiej bezpieki. Do Czyhoszczy ściągały coraz większe grupy wiernych. Każdy chciał zobaczyć mały wiejski kościółek i stojący w nim cudowny krzyż. Przyjechał także watykański dyplomata ks. Ottavio de Liva z nuncjatury w Pradze. Co rusz przybywali tu także inni księża, z innych parafii.
Dla komunistycznej władzy było to już za wiele. Oficjalnie Czechosłowacja była w tamtych latach krajem głęboko ateistycznym i zwalczała Kościół – tak jak w Polsce. Te wydarzenia zbiegły się także z Cudem Lubelskim, który miał miejsce kilka miesięcy wcześniej. Władze komunistyczne naszego południowego sąsiada nie chciały, żeby tłumy wiernych oblegały ich wiejski kościółek, jak Polacy lubelską Katedrę, gdzie na obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej pojawiły się łzy.
Czechosłowacka bezpieka miała swój plan i go realizowała z całą bezwzględnością. Nie czekała na rozwój wypadków. 28 stycznia 1950 r. grupa złożona z 12 tajniaków udała się do Czyhoszczy i porwała księdza Toufara.
Trafił do więzienia w Valdicach koło Jiczyna. Tu dostał się w ręce jednego z najgorszych komunistycznych siepaczy - porucznika Ladislava Máchy, który znany był z sadystycznych metod śledztwa. Otrzymał na piśmie rozkaz od przełożonych: „Wyciągnąć z oskarżonego zeznania za każdą cenę”. To on osobiście katował księdza niemal codziennie aż do utraty przytomności.
Ówczesne władze chciały dać społeczeństwu jasny sygnał, że żadnego cudu nie było. Chcieli zmusić kapłana do przyznania się, że działał na polecenie Watykanu. A poruszanie się krzyża, który jednak wierni widzieli, chcieli wytłumaczyć tym, że to proboszcz skonstruował specjalne urządzanie, którym potajemnie spowodował jego ruch. Konstrukcja miała być mało skomplikowana – uznali, że wystarczy kawałek drewna, drutu i gumy.
Śledczy nie przewidzieli jednak, że duchowny nie będzie chciał z nimi współpracować. Znaleźli i na to sposób. Niezwykle brutalny. W ciągu trzech tygodni głodzili go, bili, torturowali na wszelkie sposoby. Był przesłuchiwany i w dzień, i w nocy. Dopięli swego. Wycieńczony ksiądz podpisał zeznanie. Został do tego zmuszony. Przyznał się koślawym podpisem do skonstruowania urządzenia, które miało spowodować poruszanie się krzyża. Ówczesnym władzom to nie wystarczało. Chcieli go zdyskredytować w oczach wiernych. Stąd też spreparowali jeszcze dowody o rzekomych skłonnościach homoseksualnych Toufara. Były nimi zeznania kilkunastu chłopców, którzy zeznali, że ksiądz ich molestował. Po latach wyszło na jaw, że byli wtedy siłą zmuszeni do podpisywania zeznań, które potem i tak odwołali.
Nieludzkie tortury i wielogodzinne przesłuchania miały katastrofalne skutki. Ksiądz został tak pobity, że nie mógł chodzić, siedzieć ani stać.
Mimo to, jego oprawcy chcieli, żeby wystąpił w propagandowym filmie „Biada temu, przez którego przychodzi zgorszenie”, który miał pokazać, że głośny cud był jedynie mistyfikacją. Wiejski proboszcz nie był jednak w stanie zagrać w tym filmie. Nie miał nawet siły, żeby wejść na ambonę. Zastąpił go w tej roli jeden z prokuratorów. Ujęcia były tak robione, żeby nie pokazywać twarzy prokuratora, który był znany z wielu procesów antykościelnych, w których oskarżał Kościół i duchownych m.in. o różnego rodzaju spiski antypaństwowe.
Film był jednak tak nieudolnie zrobiony, że nawet sami twórcy nie wierzyli w jego propagandową siłę. Powstało jednak mnóstwo jego kopii,. A film był pokazywany w wielu kinach na terenie kraju. Zamysł filmu, czyli dyskryminacja Kościoła jednak się nie udała. Komunistyczne władze chciały wykorzystać cud do antykościelnej propagandy. Społeczeństwo było przekonane po jego obejrzeniu, że była to jedynie propagandowa, państwowa inscenizacja. Później powstała jeszcze książka i liczne broszury o tym wydarzeniu – wszystko pełne kłamliwymi informacjami.
Pomimo wysiłków komunistów wiara w cud przetrwała, chociaż państwo przez długi czas chciało wymazać zarówno pamięć o księdzu, jak i o świadkach cudu.
Ksiądz Toufara nie przeżył brutalnych przesłuchań bezpieki. 25 lutego 1950 roku trafił do szpitala w Pradze pod fałszywym nazwiskiem jako Josef Zouhar. Był w stanie krytycznym. Zmarł jeszcze tego samego dnia, o godzinie 20.35, nie odzyskawszy przytomności.
Jako przyczynę śmierci podano rozległe zapalenie otrzewnej w wyniku perforacji żołądka lub jelit.
Osiemnaście lat później asystujący wówczas w praskim szpitalu lekarz, dr František Mauer wyjawił, że proboszcz Toufar został zatłuczony na śmierć i nie byli w stanie go uratować w trakcie operacji. Miejsca pochówku zwłok nie ujawniono. Spoczął w zbiorowej mogile. Prawdziwe okoliczności śmierci kapłana wyszły na jaw dopiero podczas „odwilży” w 1968 roku. Rodzina i bliscy kapłana dowiedzieli się o jego śmierci dopiero cztery lata później.
Po wielu latach do opinii publicznej docierały coraz to nowe fakty dotyczące śledztwa bezpieki, które miało wykazać mistyfikację cudu. Okazało się, że pokazane przez ówczesne władze rzekome urządzenie nie mogło wprawić w ruch krzyża. Nie znaleziono też w kościele żadnych przedmiotów, które mogłyby to spowodować. Żadnych śladów po jakimkolwiek urządzeniu czy mechanizmie.
Czescy katolicy docenili jego bohaterstwo i domagali się uznania go za męczennika. W 2013 roku rozpoczął się proces beatyfikacyjny księdza Josefa Toufara.
A co z jego największym oprawcą? Ladislav Macha – tuż po śmierci kapłana - został ukarany naganą. Nie za swoje bestialstwo, tylko za niepowodzenie w przesłuchaniu. Państwo chciało po wymuszeniu zeznań księdza zorganizować szumnie pokazowy proces, gdzie miały być obnażone „grzechy” Kościoła, a duchowny z niewielkiego kościółka miał być głównym oskarżonym – jako szpieg Watykanu.
W 1963 roku Macha został wydalony ze służby, a dwa lata później oskarżony o morderstwo i nadużycia. Nie trafił jednak za kratki. Ani wtedy, ani później.
Dopiero u schyłku XX wieku został skazany za torturowanie więźniów. Sąd skazał go najpierw na trzy lata więzienia, potem obniżył do dwóch. Ze względu na stan zdrowia kara ta nigdy nie została wykonana. Komunistyczny kat zmarł w 2018 roku w wieku 95 lat. Nigdy nie przyznał się publicznie do tego, że to jego „metody śledcze” doprowadziły niewinnego księdza do śmierci. Nie wyraził też najmniejszej skruchy na ławie oskarżonych.
Po upadku komunizmu o proboszczu czeska telewizja nakręciła film „In nomine Patris”. Film w sposób realistyczny odtwarza prawdziwą wersję zdarzeń. W 2012 r. powstała książka Miloša Doležala „Jak gdybyśmy dziś umrzeć mieli”, która otrzymała tytuł książki roku w plebiscycie największego czeskiego dziennika „Lidové nowiny”. Pod koniec 2018 r. w Wydawnictwie IPN ukazał się jej przekład na język polski.
Dzięki zachowanej dokumentacji cmentarnej i medycznej oraz badaniom DNA w 2014 r. udało się ekshumować i zidentyfikować szczątki Toufara. 11 lipca 2015 r. wrócił on do swoich parafian i spoczął w podziemiach czyhoskiego kościoła.
Sąd w Hradec Kralove zrehabilitował księdza Josefa Toufara; zdecydował, że duchowny, który zmarł przed rozpoczęciem procesu, został aresztowany niezgodnie z prawem i orzekł o jego rehabilitacji. Z wnioskiem występowała prokuratura rejonowa, ponieważ ksiądz Toufar nie miał już rodziny i bliskich.
Nigdy nie zostało wyjaśnione, dlaczego krzyż się wówczas poruszył. Tamte wydarzenia sprzed lat spowodowały jednak duże ożywienie religijne w ówczesnym państwie rządzonym przez komunistów, a mały, wiejski kościółek w Czyhoszczy przeżywał prawdziwe oblężenie.
Źródło:
https://przystanekhistoria.pl/pa2/teksty/63144,Cud-w-Czychoszczy-i-meczenstwo-ksiedza-Toufara.html
https://www.niedziela.pl/artykul/105931/Czechy-Sad-zrehabilitowal-ksiedza-zamordowanego-przez-komunistyczna-policje
http://wstan.scj.pl/niesmy-cierpliwie-swe-krzyze/