Poznajcie Petera Döblera. Dzisiaj ma 84 lata. Jest emerytowanym lekarzem. Mieszka w Hamburgu. W 1971 roku podjął najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. Nie żałuje.
Od wybudowania muru berlińskiego minęło kilka lat, kiedy młody wówczas lekarz miał dość życia w ówczesnej Nimieckiej Republice Demokratycznej. Jako młody chłopak należał w szkole do pionierów, potem udzielał się w komunistycznej organizacji FDJ (Wolna Młodzież Niemiecka), ale z czasem wizja życia w kraju, gdzie donosicielstwo, aresztowania i szantaże były na porządku dziennym, zniechęciły go do idei propagowanych przez komunistów.
Uczył się znakomicie. Mimo to nie chcieli go przyjąć na studia medyczne, o których przez całe życie marzył. Przez ojca. Jego zawód nie „pasował” do socjalistycznych standardów. Był doradcą podatkowym, a do tego pracował na własny rachunek. Czyli kapitalista. A synom kapitalistów w NRD nie wolno było studiować. Gdyby był robotnikiem w państwowej firmie, urzędnikiem, to młody Peter nie miałby pewnie problemów z uzyskaniem indeksu.
Na studia się jednak dostał. Nie dlatego, że władze NRD okazały się tak wspaniałomyślne, tylko dlatego, że zmarł jego ojciec. Było to podczas rekrutacji. Miał raka. Nie doczekał tej chwili.
Po latach Peter Döbler powiedział: „Nigdy nie wybaczyłem państwu tego, że mój ojciec musiał umrzeć, zanim mogłem studiować” – mówił z goryczą 81-latek.
Na studiach nie mieli z niego pożytku. Poza tym, że dobrze się uczył, nie udzielał się społecznie. Stronił od wieców, czynów partyjnych. Nie podzielał też poglądów partii. Podpadł i to bardzo. Zwłaszcza kiedy nie chciał podpisac petycji o wycofaniu się wojsk amerykańskich z Wietnamu. Krnąbrny student Döbler stwierdził, że podpisze petycję, jak Sowieci wycofają się z Węgier.
Studia skończył, ale wiedział, że z taką postawą kariery nie zrobi. Tak też się stało. Dostał pracę w klinice w Rostocku, pracował też jako lekarz okrętowy. Chciał robić specjalizację, ale przełożeni dali mu jasno do zrozumienia, że nie ma na to co liczyć. Typ antyspołeczny.
Ożenił się, po roku urodził mu się syn. Władze wciąż rzucały mu kłody pod nogi. Nie dosyć, że mało zarabiał, to na dodatek utrudniano mu drogę do własnego mieszkania. Był rozgoryczony. Ci, którzy byli posłuszni władzy, cieszyli się ze swoich własnych czterech kątów. Ale nie on. Groził odejściem z pracy. Nie było to takie proste. Bez zgody przełożonych nie miał na co liczyć – nawet na zmianę pracy. Kiedy szef w szpitalu w Rostocku zasugerował mu: „Jeśli naprawdę chcesz nosić biały fartuch, to zostań malarzem” – przelało to u niego czarę goryczy. Miał dość NRD.
W wywiadach przyznawał później, że nie wie kiedy pojawiła się u niego pierwsza myśl o ucieczce. Na razie kiełkowała. Miał niespełna 30 lat. Nie chciał żyć w kraju, gdzie zmuszają go do „zbiorowego, jedynie słusznego myślenia”.
O ucieczce nie rozmawiał z nikim. Jedynie matka wiedziała, że syn jest tak zdesperowany, że to tylko kwestia czasu - wcześniej czy później spróbuje uciec z kraju. Pracując na wybrzeżu miał jako lekarz do czynienia z pacjentami, którzy byli i marynarzami, i pracowali w straży granicznej. Pod pozorem niewinnej rozmowy wiedział, jak wyglądają patrole, kiedy się zmieniają, jak bardzo pilnowana jest morska granica. Wszelkie informacje były dla niego istotne. Robił to jednak tak, żeby nie wzbudzać niczyich podejrzeń. Władza była czujna. Tak jak Stasi – wschodnioniemiecka służba bezpieczeństwa.
Döbler rozważał różne trasy ucieczki z krakju: składaną łodzią z Polski, przez Bułgarię do Grecji, z Darß, gdzie do przepłynięcia było zaledwie 18 kilometrów.
„Zbuntowany” lekarz postawił wszystko na jedną kartę – nie wyobrażał sobie więcej życia w NRD. Nic go już tu nie trzymało. W małżeństwie przeżywał kryzys, jeszcze przed ucieczką rozwiódł się z żoną. Im bliżej ucieczki, tym rzadziej też odwiedzał matkę. Nie chciał jej narażać, żeby po wszystkim oskarżyli ją o współudział. Kazał jej nawet po jego zniknięciu napisać do władz skargę na niego, co też zrobiła.
Miał jeden cel – dopłynąć do Fehmarn. To wyspa, gdzie czekała na niego upragniona wolność. Nie było to jednak takie proste. Miał do pokonania ok. 45 kilometrów. Była krótsza droga, ale musiałby wtedy długo płynąć niedaleko brzegu. Bał się ryzyka. Postanowił, że najpierw popłynie na północ na pełne morze i dopiero potem skręci w kierunku wyspy. Wymagało to jednak nie lada kondycji i umiejętności pływackich.
Döbler przez dziewięć miesięcy regularnie pokonywał wpław 20 kilometrów po Bałtyku z Kühlungsborn do Warnemünde. Robił to nawet zimą.
„Pływałem godzinami po Bałtyku i Warnow, żeby poprawić swoją kondycję. Często kąsałem węgorze, żeby nie było mi tak nudno przebywać w wodzie 10, 15 godzin” – opowiadał po latach o swoich przygotowaniach. Do tego intensywnie i ciężko pracował na siłowni, gdzie przerzucał tony ciężarów.
W swoich wspomnieniach podkreślał też, że dużo czasu poświęcił także na ćwiczenia autogenne. Jego hasło brzmiało: „Mogę to zrobić! Nie poddawaj się! Kurs na północny zachód! Nie ma odwrotu!”. Powtarzał to sobie setki razy. Pomogło.
W niedzielę, 25 lipca 1971 r. był bezchmurny dzień. Peter Döbler pojechał pociągiem ze swojego domu w Rostocku do nadbałtyckiego kurortu Kühlungsborn. Wyglądał jak dziesiątki innych plażowiczów. Popołudnie spędził na plaży, pływał w wodzie (miała temperaturę 18 stopni), opalał się i leniwie spędzał czas obserwując innych urlopowiczów. Około godz. 16.30, kiedy plaża zaczęła pustoszeć, dyskretnie schował swoje rzeczy w poblisich zaroślach. Morze było spokojne, z południowego wschodu wiał od brzegu wiatr. Posmarował dokładnie ciało wazeliną i włożył neoprenową piankę. Na ręce kompas. Miał ze sobą dokumenty, w tym dyplom lekarski, certyfikaty. Wszystko szczelnie schowane w gumowej osłonie. Wierzył głęboko w powodzenie ucieczki i nie wyobrażał sobie, że coś może nie pójść po jego myśli. Przed wypłynięciem w morze łyknął też tabletki na bazie amfetaminy. To one dały mu „kopa” – przyznał potem.
Założył płetwy, zabrał też fajkę do oddychania pod wodą i trzy pasy balastowe, które miały go ciągnąć poniżej linii wody w celu kamuflażu. Zaczął żabką, potem kraulem; dzięki ciężkiemu treningowi potrafił przepłynąć dwa kilometry na godzinę. Najpierw – zgodnie z planem - płynął na północ. Pięć godzin później, miał skręcić na północny zachód.
Był już w wodzie sześć godzin, kiedy funkcjonariusze straży granicznej znaleźli jego ubranie na wydmach i wszczęli alarm. Wiedział, że łodzie patrolowe mają bardzo silne reflektory, które są w stanie oświetlić obiekt nawet z kilku kilometrów. Pod warunkiem, że pływaka widać nad powierzchnią wody. Na to był jednak przygotowany. Miał przecież pasy balastowe. W pewnym momencie – było to po północy – skóra mu ścierpła. Nie tylko z powodu zimna, ale i strachu. Łódź przepłynęła kilkadziesiąt metrów od niego. Na szczęście nie zauważyli jego fajki wystającej z wody. Odpłynęli. Odetchnął z ulgą. Do lądu miał jednak jeszcze bardzo daleko. Jedynym jego pożywieniem była czekolada. Nie miał ze sobą wody pitnej. Co jakiś czas jednak połykał kolejne tabletki z amfetaminą.
Po 25 godzinach przebywania w wodzie był już niedaleko lądu. Fehmarn majaczył w oddali.
Jako pierwsi zauważyli go żeglarze, którzy akurat łodzią przepływali niedaleko brzegu. „Uciekłem z NRD” – wykrzyczał do nich. „Powiedz to jeszcze raz” – odpowiedzieli. Nie mogli chyba w to uwierzyć. Powtórzył. Wciągnęli go na pokład. Był wolny. Pierwsze, co zrobił po wejściu na łódź, to wypił dwa litry wody. Tak był odwodniony. Potem wypił jeszcze sok pomarańczowy. Jego wybawcy podarowali mu też ubranie, marki i zostawili go na brzegu. Pierwsze kroki skierował na komisariat policji.
Już następnego dnia w zachodnioniemieckiej prasie ukazały się jego zdjęcia na pierwszej stronie. Podkreślano, że nikomu jeszcze nie udało się pokonać tak długiego dystansu w wodzie uciekając z NRD.
„Doktor przepłynął 45 kilometrów na wolność” – brzmiał nagłówek „Bilda”. „Najpierw ogromna porcja bananów” – napisał „Kieler Nachrichten”. Udzielał wywiadów, szczegółowo opowiadał o dramatycznych godzinach spędzonych w wodzie.
Przez ponad 40 lat ponad 5600 mieszkańców NRD próbowało uciekać z kraju przez Bałtyk – wpław, łodziami, kajakami. Döbler był jednym z dziewięciuset, którym się to udało. Nadal nie wiadomo ile osób zginęło podczas takich ucieczek. Ich ciał nigdy nie odnaleziono.
Lekarz z Rostocku został potraktowany w NRF jako bohater. Jego historia poruszyła wszystkich. Zwłaszcza, kiedy przyznał, że jego ulubioną lekturą od dziecka było dzieło Hemingwaya „Stary człowiek i morze”. Za udzielanie wywiadów dotał też sowite honorarium – 5 tys. marek. Kupił za to m.in. bmw.
Najpierw zamieszkał u kuzyna. Po czterech tygodniach dostał już pracę jako lekarz. Został urologiem, z czasem przeniósł się do Hamburga, gdzie aż do emerytury (w 1994 roku) miał prywatną praktykę. Dużo podróżował, korzystał z życia. Kiedy upadł mur berliński, przebywał na wakacjach na Malediwach. Nie miał telefonu ze sobą. O upadku NRD dowiedział się dopiero na lotnisku we Frankfurcie.
W 1995 r. przeniósł się na Wyspy Zielonego Przylądka, gdzie poznał swoją przyszłą, trzecią żonę. Od 2007 roku mieszka z rodziną znów w Hamburgu.
Ale jedna z największych niespodzianek spotkała go właśnie na Wyspach Zielonego Przylądka. Pewnego dnia w w barze na plaży spotkał Niemca. Zaczęli rozmawiać. Lekarz-uciekinier zaczął opowiadać mu swoją historię. W pewnym momencie jego rodak rzucił „Więc ty musisz być Peter Döbler” – rzucił. Okazało się, że był to były szef płetwonurków wschodnioniemieckiej straży granicznej, która go wtedy poszukiwała w wodach Bałtyku.
https://www.superillu.de/magazin/heimat/kultur/mein-osten/peter-doeblers-republikflucht-1633
https://www.az-online.de/altmark/salzwedel/peter-doebler-schwamm-1971-fast-50-kilometer-durch-die-ostsee-90922608.html
https://taz.de/Flucht-aus-der-DDR/!5156757/