Maj był zimny, czerwiec deszczowy, w lipcu aura była wyjątkowo kapryśna, a w sierpniu nie dało się wejść do wody - taka było lato nad morzem dziewięćdziesiąt lat temu.
Skąd my to znamy? Jak widać, już przed wojną pogoda nad polskim morzem niejednemu turyście spłatała figla. Ale chętnych do wypoczynku i tak nie brakowało brakowało. Szczególnie oblężony był Półwysep Helski. Zdarzało się, że znalezienie jakiejkolwiek kwatery graniczyło z cudem i niektórzy wracali tego samego dnia pociągiem do domu. Żadnego wolnego pokoju.
Dziennikarz „Turysty i Auta” wybrał się zatem po sezonie w poszukiwaniu resztek lata. Już na samym początku podkreślił, że w Sopocie rzuca się w oczy mniejsza liczba Żydów. I ma wytłumaczenie:
„Dotychczas podział był wiadomy: Żydzi mieli ulubione Sopoty. Ale w tym roku sympatie się oziębiły. Hitlerowskie flagi na domach Gdańska i Sopot podziałały na Żydów jak czerwone
płachty na byków. Nieprzyjemnie i odpychająco”.
Autor reportażu poleciał do Gdańska samolotem. Dwie godziny lotu ze stolicy. Potem dziesięć minut drogi autokarem LOT-u. Po drodze kontrola graniczna na posterunku gdańskim, potem polskim. O siódmej rano był już na statku „Wanda”, który kursował na trasie z Gdyni do Jastarni.
Za nocleg zapłacił sto złotych. Ale za miesiąc pobytu. Rzemieślnik jak np. szewc zarabiał wtedy miesięcznie 80 złotych. Obiad w Jastarni – dwa złote, śniadanie – złotówkę.
„Pensjonaty oczywiście są droższe. W luksusowym "Lido" w Jastarni pokój z utrzymaniem kosztuje od piętnastu do trzydziestu złotych dziennie. Tyleż mniej więcej w wytwornej „Mewie” w Orłowie lub w „Polskiej Riwjerze w Gdyni” – pisze w swoim artykule.
Wszędzie – nawet po sezonie – kuszą reklamy zakładów fotograficznych. Zdjęcie na pamiątkę można zrobić sobie niemal na każdym kroku – nawet w sklepie kolonialnym czy u fryzjera. Odbiór odbitki – już następnego dnia.
Pogoda – o dziwo dopisała. Na plażach już o ósmej rano pojawiali się pierwsi wczasowicze. Ale najpierw było poranne „polowanie” na świeże ryby od rybaków, którzy wracali z nocnego połowu.. Największym powodzeniem cieszyły się flądry, węgorze i łososie. W sezonie było jak z kwaterami – także ryby było ciężko dostać.
Dziennikarz magazynu na początku pobytu w Jastarni nie omieszkał wytknąć poznanej na miejscu kobiecie, że ...zabrała ze sobą za dużo rzeczy na wyjazd:
„Poznałem na przykład w Jastarni pewną panią, która miała ze sobą trzy walizy najwykwintniejszych strojów. Samych sukien wieczorowych zabrała dziewięć! Tymczasem w ciągu miesięcznego pobytu miała na sobie jedną suknię tylko jednego wieczora!” - zauważył.
Radzi, żeby zabierać ze sobą na taki wypad nad morze co najmniej dwa stroje kąpielowe i koniecznie płaszcz kąpielowy, w którym można chodzić do wieczora. To podstawa. I ma wskazówki dla panów: białe lub kremowe spodnie flanelowe, wełniany pulower, jak będzie zimno, na nogi białe lub kolorowe wełniane skarpetki i płócienne sandały lub pantofle, a na głowę baskijski beret. Żadnych krawatów, spinek, kamizelek. Chyba, że ktoś wybiera się Gdyni lub Sopotu.
„Tutaj czeka nas popołudniowy dancing na molo, w domu kuracyjnym lub w Morskim Oku, a wieczorem dancing wieczorowy, występy jakiegoś prestidigitatora, odgadywacza myśli itp. W tych wypadkach panie biorą wieczorowe suknie, panowie z braku u nas białych smokingów do flanelowych spodni nakładają granatową marynarkę i barwny krawat” – radzi.
Jeden z pierwszych pobytów na plaży w Juracie skończył się dla dziennikarza awanturą. Poszło o „grajdołek”. Kiedy przyszedł rano nad morze, to rozłożył się w dołku zrobionym w piachu. Po chwili przyszła rodzina z dwójką dzieci i kazali mu się wynieść. Okazało się, że poprzedniego dnia cała rodzina mozolnie pracowała przy kopaniu „grajdołka”. W rękach trzymali – znany i popularny również dziś – składany parawanik.
Reportaż zawiera też przestrogę – w 1934 roku w Juracie lepiej było nie chorować. W razie nieszczęścia, nie było tu ani szpitala, ani lekarza, ani nawet apteki. Każdy leczył się na własną rękę, słuchając rad znajomych czy przyjaciół.
„Ktoś zapadł na zdrowiu po zjedzeniu węgorza. Jedni radzili kleik, inni kieliszek śliwowicy, jeszcze inni zalecali opjum. Cóż, kiedy opjum nie ma w Jastarni. Trzeba jechać do apteki do Helu lub do Wielkiej Wsi” – czytamy.
Źródło:
Turysta i Auto: pismo miesięczne ilustrowane: oficjalny organ Polskiego Touring Klubu 1933.10.15 R.1 nr 2