Zaczęło się od poufnej informacji. Nie wiadomo, kto był informatorem, ale Józef Skórzyński, warszawski sędzia apelacyjny, śledczy od „spraw wyjątkowej wagi” otrzymał poufne informacje o tym, że w okolicach Białegostoku działa nielegalna wytwórnia fałszywych pieniędzy. Było to pod koniec 1927 roku. Padło też nazwisko zarządzającego fabryczką. Był nim Zelman vel Salomon Jenielew z Białegostoku.
Śledczy poważnie potraktowali informację, zwłaszcza, kiedy okazało się, że szwagier Jenielewa jest funkcjonariuszem śledczym białostockiej policji. Nie umknął im też uwadze fakt, że na Podlasiu i w okolicach w ostatnim czasie pojawiło się bardzo dużo podrobionych banknotów o nominale pięciu złotych. Najwięcej tego typu przypadków było – oprócz Białegostoku – w Łomży, Grodnie, Pińsku, Siedlcach i Białej Podlaskiej. Wkrótce podobne sygnały o fałszywych banknotach napływały z całej Polski.
Głównym podejrzanym od samego początku był Jenielew. Był znanym wówczas przedsiębiorcą. Zajmował się budową dróg. To on stworzył gang, który składał się głównie z zawodowych fałszerzy pieniędzy. Na „etacie” miał również właściciela drukarni w stolicy. W procederze Jenielewowi pomagała najbliższa rodzina oraz kochanka mieszkająca w Warszawie.
Śledczy nie mieli problemów z ustaleniem członków gangu – wszyscy byli znani policji, wielu z nich odsiedziało już wyroki.
„Na czele bandy stał Jenielew („Rudy”), któremu pomagali brat jego Chil i szwagier Mowsza vel Jakób Szapkauz („Miszke“), wspólnikami Jenielewa, Jakub Iglicki i Zelik Czerwiński („Podkowemacher") – czytamy w ówczesnej prasie z tamtych lat. - Ten ostatni wraz z Baumgartenem i Gorbunową, kochanką szefa, zajmował się również rozpowszechnianiem falsyfikatów. Strona techniczna podrabiania należała do drukarza Basiora oraz grawerów Modzelewskiego i Jubilera, którzy wykonywali niezbędne klisze. Pieniądze drukowano w okolicach Białegostoku, przyczem fałszerze posługiwali się dwoma maszynami drukarskimi systemu
„Feniks“, jedną większą i jedną mniejszą. Miejscem spotkań członków bandy było mieszkanie Anny Gorbunowej w Warszawie przy ul. Dzielnej 45.”
Fałszerze podrabiali nie tylko banknoty 5- i 20-złotowe. W obieg udało im się również wypuścić 20-dolarówki. Szef gangu wszystko opracował w najdrobniejszych szczegółach. Kolportażem zajmowali się zawodowi złodzieje. Dlaczego akurat oni? Bo w razie wpadki mieli się tłumaczyć, że znalezione przy nich pieniądze ukradli, ale nie wiedzą od kogo.
Tym razem Jenielewowi się nie upiekło jak kilka lat wcześniej. W 1923 roku sąd nie znalazł dostatecznych dowodów przeciwko niemu w sprawie rozprowadzania fałszywych banknotów dolarowych. Teraz stanął już przed sądem.
Do tego czasu śledczy mieli jednak duży orzech do zgryzienia – musieli odnaleźć narzędzie przestępstwa, czyli maszyny, na których drukowano falsyfikaty. A to nie było takie proste, gdyż „fabryka” co jakiś czas zmieniała miejsce produkcji. Maszyny przewożono z miejsca na miejsce. Podczas jednej z rewizji w domu w Zabłudowie natrafiono na ślady farby na podłodze, takie same były na pozostawionych na wieszaku roboczych ubraniach, ale po maszynach nie było ani śladu.
Nie było ich także w kaflarni w osadzie Księżyna. Tuż przed przybyciem policji, przestępcy rozebrali maszyny i części wrzucili do pobliskiego stawu. Śledczy nie dali jednak za wygraną. Wezwali straż pożarną z Białegostoku i wydobyto części maszyny, która miała jeszcze świeże ślady farby. Ustalono, że przez jakiś czas produkcja odbywała się również na strychu jednego z domów we wsi Topolany w pow. białostockim
„Fałszerze zmieniali się przy pracy, przyczem niektórzy pracowali tylko po kilka dni, inni zaś odgrywali role łączników. Praca odbywała się całą noc, nieudane banknoty palono od razu w piecu. Przy maszynie pracowało ciągle dwóch, trzeci fałszerz odpoczywał na zmianę. Wszyscy przychodzili i odchodzili jedynie w nocy” – czytamy w reportażu z tamtych lat.
Nie wszyscy członkowie gangu - jak ustalili dziennikarze – znaleźli się na ławie oskarżonych. Niektórym udało się uciec z kraju. Ci, którzy stanęli przed sądem, dostali wyroki długoletniego więzienia. Wcześniej jednak niektórzy z nich odmówili składania zeznań.
„Świadkowie w tej sprawie są też przeważnie osobliwego autoramentu. Berek Lew („Róża“), o którym pisaliśmy wyżej, wezwany na sprawę w dniu 30 listopada jako świadek, uraczył się w gmachu sądowym gorzałką dla nabrania animuszu, wobec czego został przez sąd z miejsca ukarany jednodniowym aresztem” – kończy autor.
Źródło:
Tajny Detektyw: ilustrowany tygodnik kryminalno-sądowy. R. 2, 1932 nr 49 (99)