Była pierwsza w nocy, 28 sierpnia. Druga godzina pracy nocnej zmiany. Na głębokości 300 metrów dwóch górników rozpoczęło prace spawalnicze palnikiem acetylenowym. Bez żadnych zabezpieczeń, bez żadnego nadzoru. Zgodnie z obowiązującymi przepisami miejsce spawania powinno być osłonięte metalową blachą, a drewniane elementy oblane wcześniej wodę. Po zakończeniu prac, należało dokładnie obejrzeć miejsce pracy, czy przypadkiem nic się nie tli. Nikt się tym jednak nie przejmował – ani spawacze, ani sztygar, który powinien nadzorować te prace.
Wysoka temperatura spawania zrobiła swoje. Po chwili zapaliło się drewno, od niego węgiel. Pożar rozprzestrzeniał się błyskawicznie.
W tym czasie na obszarze bezpośredniego zagrożenia znalazło się aż 337 górników. Na ich nieszczęście, ogień pojawił się w głównej arterii wentylacyjnej, która dostarczała powietrze pod ziemię. Drogi ewakuacyjne były od razu pełne dymu. Nie dało się oddychać. Wprawdzie górnicy byli wyposażeni w specjalne pochłaniacze, które pozwalały przetrwać w takich warunkach do pół godziny. Dla wielu było to niestety to o wiele za krótko. Jak się później okazało, wielu górników w ogóle nie miało pojęcia jak mają się zachować w podobnej sytuacji – nikt ich nie przeszkolił, nie wiedzieli, gdzie mają uciekać, jak postępować.
Pierwszy telefon do dyspozytora na powierzchni wykonano już po kilku minutach. Ten jednak zbagatelizował zdarzenie. Kazał ugasić pożar we własnym zakresie. Kolejny telefon też nie spowodował wszczęcia natychmiastowego alarmu.
”Weź i zaszczyj” – to usłyszał górnik od dyspozytora
Dopiero po trzecim telefonie podjęto akcję ratowniczą. Kontakt z uwięzionymi pod ziemią górnikami urwał się jednak z powodu przepalenia niektórych kabli telefonicznych.
Tymczasem na głębokości 300 metrów działy się dantejskie sceny. Ogień i dym wdzierał się na kolejne pokłady. Sama akcja ratownicza była prowadzona chaotycznie. Pojawiały się sprzeczne polecenia, które niekiedy wzajemnie się wykluczały.
Ci, którzy ocaleli, zeznali potem, że ktoś z góry zadzwonił z poleceniem, żeby zostać w miejscu i czekać na pomoc. Część posłuchała i większość z nich zginęła wskutek zaczadzenia. Inni od razu uważali, że czekanie oznacza samobójstwo i sami się ewakuowali. Do przejścia mieli 150 metrów zadymionego korytarza. Dali radę. Ci przeżyli.
Bilans pożaru był tragiczny. Zginęło wówczas 72 górników, a 87 doznało ciężkiego zatrucia
Ciało jednego z górników odnaleziono kilka dni już po ugaszeniu pożaru. Sekcja zwłok wykazała, że można go było uratować. Ówczesne władze kopalni miały wtedy inne priorytety, które przyszły z „góry” – zamiast poszukiwania zaginionych górników, trzeba było jak najszybciej wznowić wydobycie węgla. Tego oczekiwała partia i rząd.
Śledztwo obnażyło szereg nieprawidłowości, które przyczyniły się do tego zdarzenia. Spawacz, który bezpośrednio spowodował pożar nigdy nie powinien pracować na dole ze względu na stwierdzone upośledzenie umysłowe.
Sztygar nigdy nie powinien być sztygarem, bo nigdy nie zdał egzaminu na to stanowisko. Okazało się jednak, że właśnie ów sztygar podczas akcji ratowniczej stał się bohaterem. To on wyprowadził kilkudziesięciu górników z zagrożonego terenu o uratował im życie. Ocalali górnicy stanęli murem w jego obronie podczas procesu.
Śledztwo wykazało, że drogi ewakuacyjne nie spełniały żadnych norm bezpieczeństwa, część górników nie wiedziała jak używać pochłaniaczy (dopiero pojawiały się na kopalni), a sama akcja ratownicza była prowadzona nieudolnie i rozpoczęła się zbyt późno.
Na początku akcji polecenia ratownikom oraz zagrożonym górnikom wydawały osoby, które nie miały o tym pojęcia – byli to lokalni, partyjni dygnitarze, którzy przyjechali na miejsce katastrofy.
Żadne polecenie nie było nigdzie rejestrowane, dlatego nigdy nie wyszło na jaw, kto wydał rozkaz, żeby zagrożeni górnicy zostali na swoich miejscach i czekali na pomoc. Było to równoznaczne z wyrokiem śmierci.
Kopalnia Makoszowy rozpoczęła fedrunek w 1905 roku. W 1958 roku była jedną z największych kopalń w Polsce. Do górnictwa garnęło się wtedy wielu młodych mężczyzn. Przyjeżdżali na Śląsk za chlebem, kuszeni niezłymi zarobkami. Kadra kierownicza na kopalni była wtedy bardzo młoda, często bez większego doświadczenia, a przestrzeganie bezpieczeństwa pozostawiało wiele do życzenia. Na dole górnicy wciąż używali lamp z otwartym ogniem, przymykano także oko na palenie papierosów pod ziemią.
Ówczesna „Trybuna Robotnicza” pisała tuż po pożarze: „Zbłąkani, oślepieni dymem górnicy nie mogli znaleźć drogi.” Jedni szli przekopem do poziomu 175; tam znaleziono najwięcej ofiar. Inni uciekali pokładem 405; ci mieli więcej szczęścia. Zginęły 72 osoby, a 87 zatrutych górników trafiło do szpitala”.
Część górników – ci, którzy przeżyli wówczas to piekło pod ziemią, nigdy już nie wrócili do pracy pod ziemią. Bali się. Innych skusiła obietnica mieszania, którą kopalnia oferowała.
W styczniu 1962 roku zapadły wyroki winnych tej tragedii. Jednego ze spawaczy skazano na 3 lata więzienia, dyspozytora na 1,5 roku, naczelnego inżyniera na 9 miesięcy, a kierownika robót górniczych na pół roku w zawieszeniu na dwa lata.
Po tej katastrofie wprowadzono szereg zmian we wszystkich kopalniach w Polsce. Spawanie mogło odbywać się tylko pod szczególnym nadzorem. Wprowadzono bezwzględny zakaz palenia papierosów na dole. Wycofano z użycia lampy karbidowe. Zapoczątkowano specjalne szkolenia dla górników i ratowników z bezpiecznych zachowań w czasie pożaru. Urządzano tzw. gry pożarowe, w czasie których symulowano pożar na kopalni i akcje ratownicze. Zatamowano nieczynne wyrobiska. Wyraźnie oznaczono drogi ucieczkowe i wentylacyjne.
Kopalnia Makoszowy, po 110 latach działalności, w maju 2015 r. została przekazana do Spółki Restrukturyzacji Kopalń, a w końcu 2016 r. zakończyła wydobycie.
Źródło:
„Czarny serial – Makoszowy”, TVP Historia, 2000 r.
„Katastrofy górnicze – w pułapce”, TVN, 2007 r.
https://historia-zabrza.pl/smierc-72-gornikow-w-kwk-makoszowy-1958-rok
https://zabrze.naszemiasto.pl/przezylem-katastrofe-w-kopalni-makoszowy-a-potem-znow/ar/c1-8575659