6 sierpnia 1951 r. rozpoczął się jak każdy inny letni dzień w małym miasteczku w południowo-wschodniej Francji. Nic nie zapowiadało, że tego dnia wydarzy się cokolwiek niezwykłego. A jednak.
Była godz. 10, kiedy do gabinetu miejscowego lekarza wbiegł pacjent. Machał rękami, wrzeszczał jakby odganiał się od roju pszczół. Żadnych owadów jednak nie było. Po chwili kolejny. Ten z kolei krzyczał, że po jego ciele pełzają węże. Nie byli to jedyni pacjenci tego dnia. Z każdą godziną było ich coraz więcej, a sceny które rozgrywały się tego dnia w miasteczku, były jak z horroru.
„Mój ojciec zawsze mówił, że to tak, jakby apokalipsa nagle uderzyła w miasto” – mówił po latach syn lekarza z Pont-Saint-Esprit. - Wywarło to na nim wrażenie, które pozostało z nim przez całe życie".
Trudno się dziwić. Niektórzy pacjenci byli tak pobudzeni i agresywni, że trzeba ich było przywiązywać do łóżek linami. Kiedy tych zabrakło, wykorzystywano nawet lejce. Dantejskie sceny działy się w miejscowym szpitalu, gdzie wkrótce zaczęło brakować miejsc. Dla innych znaleziono miejsce w stodole, gdyż okoliczne przytułki dla obłąkanych były już przepełnione.
Ulice miasteczka stały się miejscem przerażających scen.
Mała dziewczynka krzyczała, że gonią ją tygrysy; chłopiec próbował udusić matkę; listonosz skarżył się, że się kurczy; starsza kobieta płakała, widząc, jak jej dzieci są mielone na kiełbaski na jej oczach; otyły mężczyzna rozbijał meble, próbując wyrzucić drapieżne zwierzęta ze swojego domu; kobieta i jej mąż gonili się, trzymając noże; a w całym mieście widziano ludzi uciekających przed niewidzialnymi płomieniami i innymi okropnościami.
Nawet miejscowe zwierzęta oszalały – na przykład pies gryzł kamienie, aż połamał sobie zęby. Ponad trzysta osób skarżyło się na inne dolegliwości - niski puls, oszołomienie, nudności, bóle brzucha.
Wiadomość o "zbiorowym szaleństwie" szybko rozeszła się po kraju. Do miasteczka ściągali zewsząd dziennikarze. Ich relacje przerażały. Opisywali ludzi, którzy słyszeli "niebiańskie chóry, widzieli olśniewające kolory, świat wydawał im się piękny. Innych ogarniał nagły strach, rozdzierali prześcieradła i chowali się pod kocami ze strachu przed koszmarami, które ich prześladowały”.
Incydent "szaleństwa" trwał kilka dni, a siedmiu mieszkańców Pont-Saint-Esprit zmarło w wyniku swojego stanu. Inni przebywali w szpitalach psychiatrycznych przez wiele miesięcy.
Tak opowiadał po latach o tym syn listonosza - jednego z "oszalałych" pacjentów:
„Mogę tylko zaświadczyć o tym, co przydarzyło się mojemu ojcu” – powiedział. - W przeciwieństwie do innych mieszkańców miasteczka, poszedł do sąsiedniej wioski, aby dostarczyć pocztę i zachorował dopiero następnego dnia: zobaczył ogień i myślał, że się kurczy. Został skuty kaftanem bezpieczeństwa, to było straszne. Po 10 dniach hospitalizacji w pobliskim mieście, podczas których był w śpiączce, spędził kolejne cztery miesiące w hospicjum, a nawet później nie był w stanie pracować i czuł się źle w zamkniętych pomieszczeniach”.
Epizod ten pozostaje jednym z najbardziej tajemniczych w historii Francji. Pojawiły się wszelkiego rodzaju plotki i teorie na temat tego, co spowodowało szaleństwo, które ogarnęło wówczas miasto. Niektórzy twierdzili, że ktoś specjalnie zatruł wodę i jedzenie, jeszcze inna wersja obwiniała miejscowego księdza, który miał rzucić klątwę na miasto.
Dochodzenie wykazało, że przyczyną był chleb spożywany przez ofiary. Miał pochodzić z miejscowej piekarni. Według śledczych to zatrucie sporyszem znajdującym się w mące spowodowało powszechną halucynację.
Ten grzyb potrafił zwłaszcza w wilgotne lata niszczyć całe uprawy zboża. Jego spożycie już w średniowieczu doprowadzało do halucynacji, dziwacznych zachowywań, a nawet do choroby psychicznej.
Tak też było w przypadku mieszkańców Pont-Saint-Esprit. Żywność produkowana tuż po wojnie nie spełniała żadnych norm, była najgorszej jakości, co prowadzało do masowych zatruć, a nawet śmierci. Także mąka była kiepskiej jakości. Dodawano do niej także różnego rodzaju składniki, które mogły zagrażać zdrowiu i życiu. Takiej zanieczyszczonej mąki użył również miejscowy piekarz. Został aresztowany, a piekarnię zamknięto.
Budynek, w którym się mieściła, stoi w miasteczku do dzisiaj, ale zamknięty na cztery spusty. Żona piekarza nie wytrzymała presji związanej z winą męża. Popełniła samobójstwo. Wielu Francuzów, pytanych dzisiaj o Pont-Saint-Esprit, kojarzy to miasteczko z "przeklętym chlebem".
Ale nie wszyscy. Mimo, że od tego zdarzenia upłynęły już 73 lata, są tacy, którzy wiąż wierzą, że za masową halucynacją w miasteczku stoją Stany Zjednoczone i CIA.
Według teorii spiskowej, to właśnie USA testowały wówczas w Europie - także we Francji - narkotyki służące do wydobywania informacji od więźniów i jeńców. A jak się znalazły w miasteczku? Zwolennicy tej teorii twierdzą, że Amerykanie rozpylili LSD nad miastem i że zanieczyściło ono lokalne produkty spożywcze.
Sprawa ta nadal pozostaje jedną z największych tajemnic w historii Francji. Sami mieszkańcy Pont-Saint-Esprit nawet dzisiaj słyszą czasami od turystów, że "są nieco stuknięci". I słusznie się oburzają.
Źródło:
https://www.haaretz.com/world-news/2019-03-09/ty-article-magazine/.premium/what-drove-an-entire-french-town-mad-on-a-summer-day-in-1951/0000017f-e249-d7b2-a77f-e34fe1690000?v=1722233155105
https://www.france24.com/en/20100311-did-cia-poison-french-town-with-lsd