Partner: Logo FacetXL.pl

Był pierwszym uciekinierem z obozu, któremu udało się uciec. Miał wtedy 26 lat. Obóz w Auschwitz dopiero powstawał. Tadeusz Wiejowski przybył do niego jednym z pierwszych transportów - 14 czerwca 1940 roku.

Z zawodu był szewcem. Przed wojną służył w wojsku. Na jedynym zachowanym zdjęciu widać go w mundurze starszego szeregowego, z odznaką Państwowej Organizacji Sportowej i niewyraźną odznaką pułkową.

Brał udział w kampanii wrześniowej, wstąpił potem do konspiracji. Był m.in. kurierem. Przerzucał ludzi na Węgry. Podczas jednej z takich akcji wpadł niestety w ręce gestapo. Trafił najpierw do więzienia w Tarnowie, potem do Auschwitz. Był tam numerem 220. Jak każdy więzień - tylko numerem.

W tym czasie teren obozu, na którym dotychczas mieściły się dawne austriackie koszary artylerii z dwudziestoma ceglanymi budynkami, był jednym, dużym placem budowy. Wiejowski pracował fizycznie przy rozbiórce opuszczonych oświęcimskich domów. Sam Himmler kazał wcześniej ich właścicieli wysiedlić. To materiał z tych rozbieranych domów - głównie drewno i cegły - miał posłużyć do budowy obozu.

Głód, bicie, praca ponad siły - to wszystko sprawiło, że od samego początku więzień spod Jasła marzył o jednym: uciec z tego piekła.

W obozie szybko poznał grupę polskich robotników. Byli to elektrycy. To dzięki nim udało mu się uciec. Pomogli w organizacji ucieczki. Kilku z nich było w konspiracji. Załatwili dla niego cywilne ubrania, zadbali także, żeby już za drutami nie był zdany tylko na siebie. Dostał też jedzenie i trochę pieniędzy.

Było to 6 lipca 1940 roku. Więzień o numerze 220 nie wzbudził podejrzeń strażników. Przeszedł szczęśliwie przez trzy kontrole na bramach. Nie wyglądał na więźnia. Był ubrany w cywilne ubranie. Spokojnym krokiem wyszedł z terenu obozu. Była to sobota, kiedy robotnicy z zewnątrz kończyli pracę w południe. Wyglądał jak zwykły robotnik, których nie brakowało podczas budowy obozu.

 


O tym, że brakuje więźnia, Niemcy zorientowali się dopiero podczas wieczornego apelu. Wpadli z szał

 


Za karę zarządzili apel, który trwał 20 godzin. Esesmani chodzili przez ten cały czas między więźniami i co jakiś czas katowali wybranego z szeregu nieszczęśnika. Tak zginął 74-letni polski Żyd Dawid Wongczewski, który trafił do Auschwitz 20 czerwca. Przywieziono go skatowanego z więzienia w Nowym Wiśniczu. Stał się pierwszą ofiarą obozu.

Tak ten wielogodzinny apel opisał Wiesław Kielar, były więzień, autor wspomnień „Anus Mundi”:

(...) Apel. Stoimy w szeregach na obszernym placu za blokiem szpitalnym. Kapowie nie mogą się nas doliczyć. Esesmani też. Apel się nie zgadza. Czyżby ktoś uciekł? Liczą i liczą, doliczyć się jednak nie mogą. Są wściekli. Swą wściekłość wyładowują na nas. Stoimy na baczność, jeden obok drugiego, w odstępach na długość ramienia. Ręce splecione z tyłu głowy. Łokcie jak najbardziej do tyłu. Stoimy tak przez godzinę, może dłużej, a może krócej, bo teraz czas jest niewymierny. Każda chwila wydaje się nieskończona. Ręce omdlewają. Łokcie mimo woli wysuwają się do przodu. Ale „ONI" wszystko widzą. Zaraz jest któryś przy tobie i wali cię w zęby. Za karę kniebeugen, ręce jednak mają pozostać w tyle głowy. Trudno długo wytrzymać w takiej pozycji. Nadchodzi grupa esesmanów. Jest wśród nich rapportführer Palitzsch. Młody, zgrabny, w pięknie skrojonym mundurze, o nieprzyjemnej, pryszczatej gębie.

- Dolmetscher (tłumacz-kz)! - skanduje ostrym, przenikliwym głosem.

Na jego głos podrywa się więzień, hrabia Baworowski. Niezgrabna, długa, wychudzona postać wysłuchuje urywanych szczęknięć scharführera. Baworowski, blady ze strachu, drżącym głosem tłumaczy:

- Uciekł więzień... Wiejowski... Niech zgłosi się ten, kto pomógł mu w ucieczce...

Cisza. Nikt się nie zgłasza.

- Będziecie stać tak długo, aż ktoś się zgłosi! - Cisza.

- Verfluchte Bande! Ich werde euch helfen! (Przeklęta zgraja! Ja wam pomogę! - kz) - Baworowski znienacka kopnięty w tyłek potoczył się w kierunku naszych szeregów, gubiąc po drodze okulary, Cofa się. Rozgląda się bezradnie. Pełza na czworakach, rękami obmacuje wokoło. Są! Złamana oprawa nic chce się trzymać na nosie. (...)

 


O tej słynnej, pierwsze ucieczce z Auschwitz pisał także w swoim raporcie Witold Pilecki, twórca obozowego ruchu oporu:

 


"Pierwszy więzień, który zwiał z Oświęcimia przez pojedynczy wtedy płot z drutów, nienaładowanych jeszcze prądem elektrycznym - nazywał się jakby na złość władzom lagru - właśnie Wiejowski. Władze się wściekły".

O samym przebiegu ucieczki Wiejowskiego powstało wiele wersji. Według niektórych źródeł, on sam miał przefarbować ubranie obozowe wykorzystując sadzę wymieszaną z moczem, a na głowę nałożył kominiarkę zrobioną z pończochy. Nie do końca jest jasne, jak wyglądała jego dalsza droga po opuszczeniu obozu. W różnych przekazach można znaleźć informację, że przez kilka dni ukrył się w pobliskim domu, gdzie mieszkała nauczycielka. On sam jednak przyznał bliskim, że nikt mu na wolności nie pomagał.

Wiadomo, że do ucieczki namawiał innego więźnia - z Częstochowy, z którym dzielił pryczę. Ten jednak w ostatniej chwili zrezygnował.

 


I tu pojawia się mało prawdopodobna wersja, że Wiejowski - po ucieczce - planował odbić siłą swojego znajomego z obozu

 


Być może jest w tym jakieś ziarno prawdy, gdyż w obozowych dokumentach zachowała się adnotacja, że 12 lipca, czyli 6 dni po ucieczce Wiejowskiego, jeden ze strażników zauważył w nocy trzy osoby, które skradały się do ogrodzenia obozu. Oddał strzały w ich kierunku, ale nie trafił, a te osoby uciekły. Wszczęto ich poszukiwania - bezskutecznie.

Faktem jest, że z Auschwitz Wiejowski udał się do rodzinnego domu w Kołaczycach pod Jasłem.

W 1946 roku przed sędzią śledczym Głównej Komisji Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskim składał zeznania Bolesław Bicz jeden z pięciu elektryków, który pomagał Wiejowskiemu w ucieczce.

Jak podaje portal podkarpackahistoria.pl, Bicz zeznał:

"W połowie miesiąca przybył do obozu pierwszy transport więźniów polskich. W parę dni po przybyciu tego transportu przydzielono nam do pomocy kilku więźniów-Polaków. Z ludźmi tymi nawiązaliśmy zaraz kontakt. Opowiadali nam o swoich strasznych przeżyciach w aresztach niemieckich, o stosunkach w lagrze, o głodzeniu ich, a my pocieszaliśmy ich mówiąc, że Niemcy wojnę przegrają. Ponieważ jako pracownicy cywilni mieliśmy prawo mieszkać w swych domach, więc przynosiliśmy więźniom żywność, ułatwialiśmy im korespondencję ze światem. Zaznaczam, że nie ogłoszono nam nigdy, że nie wolno nam tego robić. Ostrzeżenia takiego nie otrzymaliśmy ani od władz obozowych, ani od firmy, w której pracowaliśmy. Po bliższym zapoznaniu się z więźniami postanowiliśmy pomóc im w ucieczce, co było wówczas możliwe, ponieważ obóz nie był jeszcze ogrodzony i nie było dostatecznej ilości straży. Na propozycję tę zgodził się więzień Tadeusz Wiejowski, pochodzący z tarnowskiego [w zeznaniach jest błąd, Wiejowski pochodził nie a tarnowskiego, lecz z podjasielskich Kołaczyc – przyp. autor]. W sobotę 6 lipca 1940 r. wszedł on do naszej izby na bloku 15., przebrał się w robocze ubranie pracującego ze mną Józefa Patka, nałożył sobie opaskę jaką nosiliśmy jako robotnicy cywilni i ok. godz. 10.00 wyszedł wraz z nami bocznym wejściem od strony krematorium w kierunku stacji kolejowej w Oświęcimiu. Zaopatrzyliśmy Wiejowskiego w pieniądze i żywność, on wsiadł do pociągu towarowego i pojechał w stronę Spytkowic"

 


Dzisiaj możemy się tylko domyślać, jak jego rodzice zareagowali widząc syna w rodzinnym domu

 


Przybył tu pod koniec lipca. Wkrótce rodzice Tadeusza dostali list z Auschwitz z informacją, że ich syn zmarł w obozie 7 lipca 1940 roku.

Kilka miesięcy później uciekinier został sam jak palec. Obydwoje rodzice zmarli. Nie miał kto mu pomagać. On sam nie chciał szukać innego schronienia. Być może ktoś go zauważył, coś usłyszał, bo Niemcy dowiedzieli się, gdzie zbieg może się przez cały czas ukrywać.

"Według rodzinnych relacji pierwszy raz został zatrzymany, gdy usiłował ze strychu sąsiedniego domu, zamieszkałego przez przesiedleńców z Poznańskiego, zabrać trochę zboża - donosi portal podkarpacjahistoria.pl - Został schwytany przed domowników, przekazany granatowej policji i odstawiony na kołączycki posterunek. Zdecydował się uciekać. Mimo, że był skuty, wyskoczył przez okno i pognał w kierunku odległej o niespełna trzy kilometry wsi Wróblowa, gdzie ukrył się w jednej ze stodół. Mimo poszukiwań nie odnaleziono go wówczas"

Tadeusz Wiejowski wpadł po raz drugi jesienią 1941 roku. Zatrzymała go granatowa policja. Trafił do więzienia w Jaśle. Został rozstrzelany. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Nikt też dokładnie nie, gdzie zginął pierwszy uciekinier z obozu w Auschwitz.

Za pomoc w ucieczce Wiejowskiemu ukarano także jego pomocników z podziemia. Początkowo zostali skazani na śmierć, ale później ułaskawieni przez Himmlera z zamianą kary na 5-letni pobyt w obozie koncentracyjnym trzeciego stopni i trzykrotną chłostą po 25 kijów każda. Byli to: Bolesław Bicz, Emil Kowalowski, Stanisław Mrzygłód, Józef Muszyński i Józef Patek. Tylko Bicz przeżył obóz. Zmarł wkrótce po wyzwoleniu obozu.

 

 

 

Źródło:

 


https://www.podkarpackahistoria.pl/artykul/1105,tadeusz-wiejowski-pierwszy-uciekinier-z-kl-auschwitz-nowe-informacje-o-jego-ucieczce-i-smierci

 


https://www.wprawnymokiemhistoryka.pl/index.php/2023/05/17/pierwsza-ucieczka-z-obozu-auschwitz-6-lipca-1940-r/

 


Józef Garliński, "Oświęcim walczy", oficyna wydawnicza Volumen, Warszawa 1992

Tagi:

auschwitz,  ucieczka,  wiezienie, 

Kliknij, aby zamknąć artykuł i wrócić do strony głównej.

Polecane artykuły:

Podobne artykuły:

Powrót
Wyszukiwarka
Newsletter
zapisz