Tradycje „Europy” sięgają jeszcze czasów przedwojennych. Budynek posiadał już wówczas luksusowe łazienki, a na parterze restaurację i cukiernię hotelową. W kompleksie Europy mieściły się ponadto: wytwórnia rękawiczek, skład galanteryjny, perfumeria dla wygody pań i zakład optyczno-fizyczny.
Głównym konkurentem lokalu była „Victoria” – nie istniejący już budynek mieścił się przed późniejszym domem towarowym PDT. Do „Europy” zaglądał często przed wojną dziedzic majątku Kalinówka o nazwisku Wajsberg. Słynął z tego, że miał duże wymagania i był rozkapryszonym klientem. Pewnego razu obraził się, bo kiedy wszedł do „Europy”, to żaden z kelnerów nie podbiegł do niego z ukłonem i nie zapytał o zdrowie. Wyszedł obrażony, oznajmiając kelnerom, że jeśli się namyślą go obsłużyć, to znajdą go naprzeciwko – w konkurencyjnej ”Victorii”. To od jego nazwiska pochodzi nazwa „dolewki kawy”. Wiele lat po wojnie „poproszę wajsberga” oznaczało zamówienie szklanki wrzątku, którą przynosił kelner i dolewał do fusów po wypitej kawie.
Restauracja (jak i hotel) miała korzystną lokalizację – w samym centrum, gdzie przewijało się wiele osób i z dobrym dojazdem. Warto wspomnieć, że z tego miejsca – już w 1911 r. – odjeżdżał jedyny wówczas na Lubelszczyźnie autobus międzymiastowy (do Zamościa).
Restauracja słynęła przez wiele lat z wykwintnych dań. To tu można było zamówić np. bliny z kawiorem czy gicz cielęcą, którą podawano jeszcze na srebrnej zastawie pamiętającej czasy carskiej Rosji.
Po wojnie w „Europie” podawano m.in. smaczne flaki; sporym powodzeniem cieszył się także nieśmiertelny kotlet schabowy. Specjalnością tej restauracji był także bryzol z pieczarkami oraz gicz cielęca. Nie brakowało smakoszy zrazów włoskich z makaronem i nieznanych dziś już szaszłyków bułgarskich z nerek. W późniejszych latach furorę robiły flaki z pulpetami mięsnymi w środku, a także bryzol z polędwicy wołowej podawany z duszoną cebulką.
Niezmienną renomą cieszył się też forszmak w cieście naleśnikowym. Co ciekawe, w restauracji obowiązywały przez dłuższy czas dwa jadłospisy: pierwszy, ważny do godz. 23 i drugi od godz. 23 do 2. Różniły się głównie ceną dań. W tym drugim obowiązywała „taryfa nocna”. Wejście do droższych restauracji było przez wiele lat płatne. Nie inaczej było w „Europie”: goście musieli kupować za 20-30 zł tzw. kartę konsumpcyjną. W tej kwocie klient wybierał dania z menu. Jeśli przekroczył sumę z karty konsumpcyjnej, to dopłacał różnicę.
„Europa” była czynna do późnych godzin nocnych. Zamykali ją (teoretycznie) o 2 w nocy.
Pierwszym warunkiem, żeby wejść do restauracji był obowiązkowy krawat (przez pewien czas było to ściśle przestrzegane); niektórzy nosili go ze sobą w kieszeni
Ale nie był to jedyny warunek. O tym, kto wejdzie, a kto nie - decydował najczęściej znany stałym bywalcom pan Władysław, który w restauracji „dyrygował ruchem”. Nie był masywnej postury, ale potrafił zatarasować swoim ciałem drzwi. Przez wiele lat portierami w Europie byli jeszcze starsi, przedwojenni fachowcy z tej branży.
Bywały dni, kiedy mieli pełne ręce roboty: pod drzwiami stał tłum chętnych do wejścia i zdarzały się drobne awantury. Zdesperowani goście, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę, przykładali banknoty do szyby. Miało to zmiękczyć serce portiera. Jak niesie fama, niektórym – dzięki znajomościom w kuchni – udawało się wejść do restauracji przez podwórko od strony ul. Staszica. Zadowalali się szybką „setką” pod ogórek i szczęśliwi wracali do domu.
Zdarzało się, że ostatni goście wychodzili nawet o 5 rano. To właśnie o tej porze, pewnego letniego dnia wychodzący goście byli świadkami nierównej walki dwóch kobiet, które pokłóciły się o klienta. Jedna z nich zdjęła z nogi pantofel i obcasem raz za razem uderzała swoją konkurentkę. Na szczęście ktoś w porę rozdzielił krewkie kobiety.
Swego czasu ówczesna lubelska prasa opisywała inną awanturę w „Europie”, w której poszkodowanym został jeden z gości – mieszkaniec Warszawy. W pewnej chwili w lokalu doszło do bójki. Na jego stolik wpadł jeden z awanturujących się gości i poplamił mu garnitur. Kiedy poszedł na zaplecze poskarżyć się kierownictwu, najpierw oberwał od kuchmistrza, a potem od innego pracownika restauracji, który na koniec wyrzucił go za drzwi.
Odbywały się tu także dancingi, rauty oraz bale. Te imprezy nie należały jednak do tanich.
Na jednej z takich imprez, a był to bal charytatywny, właściciel znanego sklepu jubilerskiego wjechał do restauracji na koniu, zapraszając gości do wzniesienia toastu
W latach 60. ub. w. restauracja zasłynęła dość niecodzienną innowacją. Jeśli klient na zamówione danie czekał dłużej niż kwadrans, to wtedy płacił za nie…kelner. Szybko jednak zrezygnowano z tego pomysłu. Okazało się, że na przeszkodzie stanął m.in. kiepskiej jakości węgiel, który dostarczano do restauracji, przez co potrawy dłużej się gotowały.
W latach świetności stolik w "Europie" trzeba było tu zamawiać z tygodniowym wyprzedzeniem. Magnesem przyciągającym klientów była nie tylko dobra kuchnia, ale również dodatkowe atrakcje, m.in. taniec na żywo w wykonaniu Stanisławy Radulskiej oraz utwory śpiewane przez Eulalię Wicherską.
W „Europie” można było najczęściej spotkać ówczesnych notabli. Żeby zapewnić im pewną intymność – siadali najczęściej w tzw. sali bankietowej, którą – od reszty restauracji – oddzielała kotara. Swoje ulubione stoliki mieli tu znani lubelscy prawnicy, profesorowie UMCS i KUL-u, księża i artyści. Stołował się tu m.in. Leopold Seidler, rektor UMCS. Stałym gościem był znany w owym czasie aktor, Aleksander Aleksy. Wystarczyło zamówić "pięćdziesiątkę", by dostąpić zaszczytu rozmowy z mistrzem.
W „Europie” bywał również Bohdan Łazuka, Jan Kobuszewski, Mieczysław Fogg. Jadł tu również Tadeusz Mazowiecki oraz Lech Wałęsa. Był tu również Ryszard Kapuściński, który z kolei zachwalał hotel, znajdujący się nad restauracją jako „jeden z najpiękniejszych na kontynencie”
Znaną postacią w „Europie” był także niejaki Ziutek, który przez 15 lat studiował medycynę. Nie skończył jej, ale miał tytuł felczera. Znali go tu wszyscy. W latach 60. w „Europie” spotkali się czołowi wówczas literaci. Był m.in. Iwaszkiewicz, Putrament, Żukrowski. W trakcie tego spotkania na salę wszedł kiedyś pan Ziutek. Jakoś udało mu się przekonać portiera, pana Władysława, że ma zaproszenie na to spotkanie, co było oczywiście nieprawdą. Usiadł przy swoim stoliku i przysłuchiwał się rozmowom o literaturze. W pewnym momencie, będąc już na rauszu wstał i głośno powiedział, żeby literaci wzięli się lepiej do uczciwej roboty. Rozległa się krępująca cisza. Do stolika niedoszłego lekarza przysiadł się wkrótce sam Iwaszkiewicz. Nie wiedział, kim jest ów krytyk literatów, ale na „wszelki wypadek” zaproponował mu wódkę i razem biesiadowali do późna w nocy.
Atutem lokalu była niewątpliwie dobra muzyka, grana przez niemniej dobrych muzyków. Byli to przedwojenni jeszcze klezmerzy. W zespole wyróżniał się perkusista – pan Józef, który nosił na palcach prawdziwe brylanty. Muzycy, którzy grali w „Europie” wspominają także gościa, który raz w miesiącu – w różnych dniach, nie tylko tuż po wypłacie – przychodził do restauracji, zamawiał mnóstwo alkoholu, jeszcze więcej jadł i do tego cały czas palił papierosy. Przychodził tu przez wiele miesięcy. W końcu jeden z kelnerów dowiedział się, że to jeden z urzędników, który poza tym jednym, wyjątkowym dniem nie pił, nie palił i trzymał dietę. Na „odrobinę szaleństwa” pozwalał sobie w ten jeden, jedyny dzień. Właśnie w „Europie”.
Dziś w budynku mieści się m.in. hotel, a po dawnej,słynnej restauracji pozostały jedynie wspomnienia.
Źródło:
Sekrety Lublina, wyd. Księży Młyn, 2021 r.
https://www.szkola.kalinowka.eu/index.php/szkola/nasza-szkola/historia/1151-majatek-ziemski-w-abramowicach
https://hoteleuropalublin.wordpress.com/