Kiedy niemal przed wiekiem Tadeusz Sygietyński, późniejszy założyciel „Mazowsza” wymyślił sobie zespół, który miał pokazywać folklor w wystylizowanej, artystycznej formie, jego przyjaciele pukali się w głowy. Co mógł w tej dziedzinie zrobić pianista, muzyk symfoniczny, kompozytor, który zjadł zęby na Mozarcie, Beethovenie czy Chopinie? Co wspólnego miał z ludowymi przyśpiewkami, muzyką graną przez wioskowych grajków czy tradycyjnymi tańcami? Nic! Oprócz wielkiej pasji i miłości do tej, z pozoru, prostej formy rozrywki. Ale Sygietyński był wizjonerem. Widział to, czego inni wówczas nie dostrzegali. I tak, dzięki jego uporowi i tytanicznej pracy ziściło się jego marzenie. 8 listopada 1948 roku, w szarej powojennej polskiej rzeczywistości powstało zjawisko fenomenalne i ponadczasowe – Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”.
Karolin – dom „Mazowsza”
Siedziba zespołu „Mazowsze” od 75 lat mieści się w Karolinie – dawnym majątku, a dziś zabytkowym zespole pałacowo-parkowym w Otrębusach, nieopodal Warszawy. Przez całe lata zespół ćwiczył i uczył się w karolińskim pałacu i prowizorycznie wybudowanym baraku, który pełnił funkcję sali prób. Czego te ściany nie widziały? Pamiętają Tadeusza Sygietyńskiego, najczęściej pochylonego nad klawiaturą fortepianu, komponującego utwory będące do dzisiaj fundamentem artystycznego programu „Mazowsza”.
Pamiętają Mirę Zimińską-Sygietyńską, która z zapamiętaniem projektowała kostiumy dla zespołu i dbała o wizualną stronę koncertów, a potem przejęła stery po mężu i przez ponad czterdzieści lat była dyrektorem największego zespołu w Polsce. Były świadkami przyjęcia do „Mazowsza” solisty Stanisława Jopka i tancerza Witolda Zapały, którzy odegrali niezwykle istotne role w historii zespołu.
To karoliński pałac stał się miejscem, gdzie powstała i budowała się latami potęga „Mazowsza”, a sam zespół za swoją ciężką pracę nad poziomem artystycznym i propagowanie polskiej kultury na całym świecie został nazwany „perłą w koronie Rzeczypospolitej” i zyskał miano Ambasadora Kultury Polskiej.
Kilkanaście lat temu na terenie Karolina powstała nowa siedziba zespołu. Budynek, w którym oprócz nowoczesnej sali widowiskowej mieszczącej blisko sześciusetosobową widownię znajdują się także sale prób baletu, chóru i orkiestry, garderoby i magazyny. To tutaj tętni teraz serce „Mazowsza”. W pałacu zaś od dwóch lat znajduje się Centrum Folkloru Polskiego „Karolin” – miejsce, gdzie można poznać zróżnicowany folklor poszczególnych regionów naszego kraju, dowiedzieć się w jaki sposób inspirował się nim zespół w swojej działalności artystycznej oraz zaznajomić się z historią „Mazowsza”, oczka w głowie Jacka Bonieckiego, dyrektora zespołu.
Jak w rodzinie
Jest środa. Taki zwykły dzień w „Mazowszu”. Do Karolina zjeżdżają artyści. Ludzie bardzo młodzi, piękni, uśmiechnięci. Witają się serdecznie, rozmawiają, żartują – od razu widać, że się lubią. Za chwilę zaczną się próby.
- „Mazowsze” to zespół zawodowy, czyli taki zakład pracy – mówi Katarzyna Pasieczna, rzecznik prasowy zespołu. – Jednak jest to praca absolutnie wyjątkowa. Trochę przypomina teatr muzyczny, jednak ze względu na specyfikę pracy, częste wyjazdy na koncerty, chyba bardziej stanowi rodzinę niż grupę współpracowników. Nie da się pracować w „Mazowszu” i nie angażować w życie zespołu, nie da się stać z boku. A przecież to ogromna grupa bardzo różniących się od siebie ludzi. Samych artystów jest w tej chwili około 170, a wraz z pracownikami administracyjnymi i obsługą techniczną w zespole pracuje ponad 300 osób.
Artyści „Mazowsza” spędzają ze sobą bardzo dużo czasu. Wspólne próby, koncerty, godziny w garderobach, autokarach, samolotach, czy wreszcie w hotelach sprawiają, że tancerze, chórzyści i muzycy stają się sobie bardzo bliscy. Dzielą ze sobą nie tylko pasję, ale codzienne życiowe sprawy. – Obchodzimy razem urodziny i imieniny – opowiada Paweł, członek zespołu. – Przeżywamy razem problemy naszych rodziców, kibicujemy nowym związkom kolegów i koleżanek, a niejednokrotnie jesteśmy świadkami wielkich miłości, które powstają tutaj u nas, w „Mazowszu”. A potem rodzą się dzieci, które też znamy. Te mazowszańskie dzieci, często przemykające po korytarzach naszej siedziby mają chyba najwięcej cioć i wujków na świecie – śmieje się.
Dla jednych „Mazowsze” to przygoda, inni pozostają tutaj na całe życie. Schodzą ze sceny i odnajdują się w innych przestrzeniach: garderobie, technice, administracji, czy Centrum Folkloru Polskiego. Bo, jak mówiła Mira Zimińska-Sygietyńska: trzeba robić to, co się kocha. Inaczej życie traci sens. A oni pokochali „Mazowsze” od pierwszego wejrzenia. Z wzajemnością.
Marzenia się spełniają
„Mazowsze” to zdecydowanie pierwsza liga wśród tego typu zespołów na świecie. Stać się członkiem tego fenomenu było marzeniem tysięcy młodych ludzi przez dziesięciolecia. Nie inaczej jest w tej chwili. Chętnych do zespołu nie brakuje, ale zanim młody człowiek zasili szeregi „Mazowsza”, musi przejść przez gęste sito eliminacji. Ci, których podziwiamy na scenie, to najlepsi z najlepszych.
Pierwszym i kluczowym warunkiem, który musi spełnić kandydat do chóru, baletu czy orkiestry jest talent i umiejętności. Ale to nie wystarczy. – Aby stać się członkiem orkiestry „Mazowsza” trzeba skończyć Akademię Muzyczną na kierunku instrumentalnym, a potem zachwycić komisję podczas przesłuchań – mówi Mirosław Ziomek, kierownik i dyrygent chóru. – Z tancerzami i chórzystami jest już nieco trudniej. Tutaj ważny jest wiek, wzrost, aparycja i inne predyspozycje, jak choćby to, czy daną osobę „lubi” scena, jak wygląda w kostiumie. Kandydaci na chórzystów muszą zaśpiewać podczas przesłuchania w kwartecie i solo, a kiedy już przebrną przez eliminacje wokalne, na końcu zostaje sprawdzian z tańca. Bo w „Mazowszu” chór tańczy, a balet śpiewa. Dlatego analogicznie tancerze po eliminacjach z tańca klasycznego i elementów tańca ludowego poddawani są próbie wokalnej. To wszystko brzmi skomplikowanie i poważnie, ale audycje do zespołu przebiegają w tak sympatycznej atmosferze, że stres jest minimalny, a trema działa raczej mobilizująco. Dlatego zachęcamy wszystkich, którzy chcieliby stanąć na scenie z „Mazowsze”, żeby spróbowali swoich sił. Nie wymagamy ukończenia szkoły baletowej, choć jest to spory atut, a już na pewno nie wymagamy udokumentowanego przygotowania wokalnego. Wystarczy mieć zdaną maturę i wysłać swoje zgłoszenie - kończy kierownik słynnego zespołu.
W rękach dyrygenta
Z sali prób imienia Tadeusza Sygietyńskiego dochodzą dźwięki muzyki. Wprawne ucho odgadnie, że to uwertura do opery „Wilhelm Tell” Rossiniego. To orkiestra przygotowuje się do kolejnego koncertu symfonicznego, które od kilku lat na stałe weszły do repertuaru „Mazowsza”, a każdy kto choć raz usłyszał tę orkiestrę wie, że ma do czynienia z profesjonalistami na światowym poziomie. Jak zapewnia Jacek Boniecki, dyrektor zespołu i jednocześnie dyrygent, granie Mozarta czy Beethovena to dla muzyka doskonałe ćwiczenie i praca nad warsztatem, która sprawia, że każdy kolejny kujawiak, oberek czy mazur brzmią lepiej. Ale jeszcze kilkanaście lat temu takie koncerty były tylko marzeniem.
– Kiedy rozpoczynałem pracę w „Mazowszu”, jako dyrygent i kierownik muzyczny, orkiestra liczyła zaledwie kilkanaście osób, a niektórych instrumentów w ogóle nie było – mówi Jacek Boniecki, dyrektor „Mazowsza”. – Przyznam, że byłem tym faktem zaskoczony. A zdumiałem się jeszcze bardziej, gdy zajrzałem do oryginalnych partytur Tadeusza Sygietyńskiego. Okazało się, że pisał on muzykę dla swojego zespołu na dużą orkiestrę symfoniczną, jaką na początku lat pięćdziesiątych stworzył w „Mazowszu”. I tak zacząłem powoli odbudowywać orkiestrę, przywracać granym od dziesięcioleci utworom ich pierwotną formę.
A później Jacek Boniecki został dyrektorem „Mazowsza”.
– Tak się złożyło, że jestem pierwszym po Tadeuszu dyrektorem-dyrygentem „Mazowsza” – kontynuuje. – Często gdy gramy utwory tego wielkiego, choć może trochę zapomnianego kompozytora, zastanawiam się, czy byłby z nas zadowolony, czy byłby zadowolony ze mnie. Sygietyński był znakomitym symfonikiem. Pisał wspaniałą muzykę. Także tę opartą na motywach ludowych, która stała się fundamentem zespołu „Mazowsze”. Być dyrektorem „Mazowsza” to wielki zaszczyt i duma. Ale przede wszystkim zadanie, któremu staram się sprostać. A dodatkowo być w „Mazowszu” dyrygentem to dla mnie to szczególna odpowiedzialność. Nie tylko przed naszymi widzami, którzy za każdym razem oczekują od nas występów na najwyższym poziomie, ale również przed tymi, którzy ten zespół założyli: Mirą Zimińską-Sygietyńską i Tadeuszem Sygietyńskim
Jak w kalejdoskopie
„Wszyscyśmy tu przyszli, aby Was powitać…” – wielobarwny tłum, w pasiastych kostiumach, krokiem poloneza wchodzi na scenę, a z widowni rozlegają się rzęsiste brawa. To, co od razu rzuca się w oczy to nieprzeciętna uroda i młodość, promienisty uśmiech, ale także profesjonalizm. Poruszają się z niezwykłą precyzją, wypełniając finezyjnym choreograficznym rysunkiem całą scenę. Na koniec piękny ukłon w stronę publiczności i nastaje cisza. Nagle dyrygent daje znak orkiestrze i powietrze przeszywają dźwięki żywiołowego oberka, a na scenie rozpoczyna się wirowanie i seria podnoszeń, w tym to jedyne w swoim rodzaju, kiedy dziewczyna podnosi do góry swojego partnera. A potem kolejny taniec. Krótkie, kilkuminutowe suity wokalno-taneczne z różnych regionów Polski. Ruch na scenie jest tak dynamiczny, że mamy wrażenie iż trafiliśmy do ogromnego kalejdoskopu. Nie na darmo sztandarowy program „Mazowsza” nosi tytuł „Kalejdoskop Barw Polski”. Dyrygent daje znak batutą i muzyka uspokaja się, staje się bardziej liryczna, a na scenie pojawiają się tancerze w zielono-złotych kostiumach z girlandami winorośli i kwiatów. To lubuskie winobranie. A potem ogniste tańce góralskie, zadzierzysty krakowiak, kujawiak pełen emocji, przytupów i obrotów i wiele, wiele innych, aż do eksplozji ruchu i koloru w finale, jakiego nie ma żaden inny zespół na świecie. I tylko uważny widz wypatrzy gdzieś nieopodal sceny kilka postaci, które z przejęciem obserwują każdy ruch tancerzy, śledzą każdy dźwięk chórzystów. To kierownicy zespołu chóru i baletu – Mirosław Ziomek i Zofia Czechlewska, ci którzy na co dzień pracują z artystami.
A gdy światła na scenie gasną, a artyści odwieszają kostiumy w garderobach, wtedy do walki z koszulami, kieckami, bucikami, mikrofonami, lampami i kilometrami kabli wkraczają ci, których podczas koncertów nie widać: garderobiane, technika sceniczna, akustycy, oświetleniowcy i cały zastęp osób, bez których żaden koncert by się nie odbył. Ale to już temat na inną opowieść…
Źródło:
https://mazowsze.waw.pl/
www.polskieradio.pl
https://taniecpolska.pl/organizacje/panstwowy-zespol-ludowy-piesni-i-tanca-mazowsze-im-tadeusza-sygietynskiego/