Dla Stanisława Jacha z Kolonii Dratów (Lubelskie) są to wciąż bolesne wspomnienia, mimo że od czasu tragedii upłynęło już 16 lat.
Ten lipcowy dzień 2007 roku był wyjątkowo gorący i parny. Nic nie zapowiadało, że pan Stanisław jednego dnia przeżyje radość z urodzin córki, a kilka godzin później dozna koszmaru po przejściu niszczycielskiego huraganu. Miał wówczas 27 lat.
- Pracowałem wtedy na stacji paliw - wspomina. - Miałem nocną zmianę. Rano dostałem wiadomość ze szpitala - mam córkę! To był wspaniały moment. Zostałem szczęśliwym ojcem. Z samego rana zadzwoniłem jeszcze do kolegi, żeby mu się pochwalić. Umówiliśmy się na popołudniowego grilla.
Gospodarstwo pan Stanisław przejął po rodzicach. Ojciec już nie żył. Jego mama mieszkała razem z nimi.
- Rano, kiedy już wszystkich obdzwoniłem, położyłem się spać - mówi. - Długo nie mogłem zasnąć. Było duszno.
Tuż przed 16 do pokoju wpadła jego mama. "Chodź szybko, coś się niedobrego dzieje na dworze" - krzyknęła.
Zerwał się równe nogi. Dobiegł do okna.
- Czegoś takiego w życiu jeszcze nie widziałem - wspomina. - W powietrzu na całym podwórku latały gałęzie, jakieś blachy, wiało strasznie. Zauważyłem, że okno w pokoju niebezpiecznie zaczęło się ruszać od tych podmuchów, jakby chciało się samo otworzyć. Mocno je chwyciłem, chciałem je domknąć. Wtedy całą ramę z oknem dosłownie mi wyrwało z rąk. Zacząłem uciekać. Odłamki zbitego szkła zraniły mnie w plecy. Nie czułem jednak bólu. Do pokoju zaczęły wpadać różne przedmioty niesione huraganem. Zdążyłem jeszcze zauważyć, że stodoła dosłownie odfrunęła. To było straszne.
Nawałnica trwała krótko - około pięciu minut. Potem wszystko ucichło. Z domu zostały jedynie gołe mury. Podobnie jak z budynku gospodarczego. Stodoła - jak się potem okazało - odfrunęła nad pobliskie jezioro Rogóźno. Meble dosłownie latały po całym domu. Nie przetrwało żadne okno.
- Byłem ranny - dodaje pan Stanisław. - Na plecach krwawiły rany. Zaraz pojawili się sąsiedzi, znajomi. Koleżanka wsadziła mnie w samochód i zawiozła do szpitala. Tam założyli mi kilka szwów.
Krótko przed pójściem żony do szpitala, wyremontował cały dom. Wydał wszystkie oszczędności. Urządził łazienkę, kupił nowe meble, lodówkę, pralkę. Wszystko po to, że jak żona wróci z córką z porodówki, to żeby miały jak najwygodniej.
Wszystko przepadło po nawałnicy. Nic, tylko siąść i płakać
- To były łzy szczęście i łzy rozpaczy - mówi. - Straszne uczucie; nie chciałbym nigdy w życiu doświadczyć tego jeszcze raz. Miałem też dylemat, jak o tym wszystkim powiedzieć żonie. Widziałem, jaka była szczęśliwa, będąc już matką, jak się cieszyła, że wkrótce wróci do domu. I co miałem powiedzieć? Że nie mamy już domu? Następnego dnia, jak byłem w szpitalu, to wspomniałem jedynie, że na wsi była duża burza i narobiła trochę szkód. Chciałem ją jakoś przygotować. W końcu tuż przed jej wyjściem ze szpitala powiedziałem prawdę. Była w szoku.
W szoku był także pan Stanisław. Kiedy dzień po tragedii wrócił ze szpitala do domu, zobaczył na podwórku tłum ludzi.
- Jedni robili zdjęcia, dyskutowali, ale większość porządkowała naszą posesję - mówi. - Przyjechali nie tylko z rodziny, znajomi, sąsiedzi, ale wiele z tych osób w ogóle nie znałem. Okazało się, że wieść o tym, co nas spotkało, szybko rozeszła się po okolicy i ludzie spontanicznie skrzyknęli się, żeby pomóc w odbudowie gospodarstwa. O potrzebie pomocy mówił również ksiądz na mszy. To zmobilizowało mieszkańców.
Stanisław zbierał wycinki z gazet, w których opisywano jego tragedię. Do dziś je kolekcjonuje, bo to kawałek rodzinnej historii.
Ruszyła zbiórka pieniędzy, pomogły też władze gminy, właściciele pobliskich sklepów budowlanych. W ciągu kilku dni udało się już kupić blachę na dach. Sprawę nagłośniła wówczas także redakcja Dziennika Wschodniego.
- Mnóstwo osób nam pomagało - wspomina pan Stanisław. - Czasami po podwórku ciężko było przejść, tylu było chętnych do pomocy.
Znaleźli się też jednak tacy, którzy po kątach szeptali, że Jach "to ma szczęście, bo na tej nawałnicy, to się tylko wzbogacił".
- Takie głosy to był jednak na szczęście wyjątek - mówi. - Większość bezinteresownie pomagała.
Udało się wrócić do normalności. Żona pani Stanisława z córeczką przez prawie dwa tygodnie - na czas remontu - mieszkała u swoich rodziców.
Mama pana Stanisława, przez kolejne lata po tym huraganie, opłacała mszę w intencji ludzi, którzy im wtedy pomogli oraz zdrowia wnuczki. Zawsze 22 lipca. To w ten dzień spotkała ich ta tragedia. Zmarła pięć lat temu.
- Teraz ja to robię - mówi pan Stanisław. - Wszyscy jesteśmy tego dnia na mszy. Mam za co być wdzięczny Bogu. Do końca życia będę też pamiętać o tych, którzy nam wtedy pomogli. To zdarzenie przywróciło mi wiarę w dobroć ludzi. Wie pan, ja nawet nie wiem, czy wszystkim podziękowałem, bo wiele z tych osób nawet nie znałem z widzenia. Czasami myślę, że pan Bóg i tak czuwał nad nami. To cud, że przeżyliśmy i nikomu nic się nie stało - poza moimi ranami na plecach.
Trauma jednak pozostała
Pan Stanisław do dzisiaj czuje się nieswojo, kiedy zbliża się burza. Podobnie jak żona. Córka, która tuż po urodzeniu nie miała swojego własnego kąta, przez długi czas dopytywała ojca o to zdarzenie sprzed lat. Pamięta też, że dzień przed nadejściem żywiołu, przeczytał w jakiejś gazecie, że huragan zniszczył jedną z wiosek koło Częstochowy. Nie sądził wtedy, że dotknie to także jego.
Dzisiaj nie ma już śladu po nawałnicy sprzed lat. Pamięć jednak pozostała, bo nie da się o czymś takim zapomnieć.
Krzysztof Załuski