(...) Do domu, w którym mieszkałem, wchodziło się przez bramę na rogu Koszykowej i alei Niepodległości. Znajdował się on na granicy trzech dzielnic: Mokotowa, Ochoty i Śródmieścia, a wybudował go dla rodzin oficerskich znany warszawski architekt Romuld Gutt.
(...) Budynek przy alei Niepodległości był bardzo nowoczesny. Rzeczywiście: w każdym mieszkaniu znajdował się na przykład zsyp na śmieci. Cały dom zaopatrzony był w centralne ogrzewanie, zasilane miejscową kotłownią.
Proszę mi umyć plecy
(...) Nad wanną umieszczono nawet porcelanowy przycisk dzwonka, którym dawniej pan generał mógł wezwać ordynansa, aby ten umył mu plecy. Pod oknami były marmurowe parapety, klamki wykonano z mosiądzu, podłogę pokrywała dębowa klepka, którą raz do roku rodzice pracowicie cyklinowali.
(...) Któregoś dnia okazało się, że zespół The Rolling Stones zagra w Warszawie, w Sali Kongresowej. Oczywiście chciałem pójść i zacząłem prosić Ojca o pieniądze na bilet. Ojciec był bardzo sceptyczny i odmówił. Akurat pod naszym balkonem przechodził pułkownik W., który usłyszał moje prośby. Zatrzymał się i powiedział:
- Słuchaj, Janusz, zastanów się i powiedz, co jest ważniejsze: Rolling Stones, czy dobre wyniki w nauce?
Zrezygnowany powiedziałem: - Dobre wyniki w nauce. A na to Pan W. jak nie huknie swoim basem: właśnie że ważniejsi są Rolling Stones! Bo szkołę będziesz miał codziennie jeszcze długo, a Rolling Stones już może nigdy więcej nie przyjadą. Ojcu zrobiło się głupio i dał mi pieniądze na bilet.
Koncert legendarnego zespołu zapamiętał na długie lata.
(...) Chłonąłem wszystko: szerokość spodni Jaggera i kształt gitar, markę wzmacniaczy i bębnów, długość włosów, ale przede wszystkim chłonąłem dźwięki znakomitego koncertu! W pewnej chwili jakaś dziewczyna podbiegła do sceny, mijając porządkowych i podała Jaggerowi doniczkę z żółtymi żonkilami. Jagger zerwał kwiaty, wgryzł się w nie i rzucił pęk w stronę publiczności. Ja chwyciłem jeden kwiat z odgryzionym przez Stonesa dwoma płatkami. Trochę z dumy, a trochę dla żartu przechowywałem ten zasuszony kwiat przez długie lata, aż wreszcie gdzieś się zapodział. Pokazywałem go z dumą znajomym, obwieszczając: - Zaświadczam, że Mick Jagger ma prawidłowy zgryz! O, tu widać to dokładnie. (...)
(...) Obiad zwykle jadłem w domu, ale czasem Ojciec dawał mi dziesięć złotych i szedłem do baru mlecznego niedaleko placu Konstytucji. Obok był słynny bar Flis, gdzie serwowano tylko flaki, ale za to doskonałe! Na witrynie widniał napis: Dziś flaki.
Wiele lat później wybraliśmy się tam z Jonaszem Koftą, zapominając, że był to 1 maja. Zastaliśmy zamknięty bar, a na witrynie stały kieliszki z papierowymi chorągiewkami. Jonasz popatrzył i powiedział smętnie: - Dziś flagi... (...)
Jak zostałem jurorem
(...) Jakoś tak w trzeciej albo czwartej klasie podstawówki zostałem jurorem filmowym. A było to tak: nasza klasa została wylosowana do oceny filmów dla dzieci, które miały być następnie zakupione przez polską kinematografię do rozpowszechniania. (...) Mnie w pamięć wbiły się szczególnie dwa: pierwszy to chyba francuski film animowany, opowiadający o złym władcy, który strącał niepokornych poddanych w podziemia jednym naciśnięciem guzika. Inny film, produkcji jakiegoś kraju Ameryki Południowej, opowiadał o przyjaźni chłopca i dzikiego konia. Film kończył się tragicznie: otoczeni przez zawistnych ludzi chłopiec i koń wypływali w morze, coraz dalej i dalej... Pani tłumaczyła, że na pewno dopłyną do brzegu, ale my wiedzieliśmy swoje. Długo byłem tym filmem bardzo przejęty, nie mogłem zasnąć. Myślę, że nie bardzo nadawał się dla dzieci w naszym wieku. (...)
(...) Jako dziecko czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce
Miałem szczęście - ja i moje pokolenie, bo zaczęły wychodzić liczne tłumaczenia literatury dziecięcej i młodzieżowej: Curwood, Cooper, London, Verne i inni. Czytałem Scotta i Kraszewskiego, Konopnicką i Woroszylskiego - wszystko! Sięgałem nawet po literaturę dla dorosłych z czytelnikowskiej serii Nike, którą Ojciec namiętnie kolekcjonował. Co roku wychodziły nowe przygody Tomka, ale najbardziej podobała mi się chyba Księga urwisów Niziurskiego. (...)
(...) Nauczyłem się czytać i pisać jeszcze przed pójściem do szkoły. Tak się złożyło, że Ojciec długo wyczekiwany urlop dostał akurat we wrześniu, kiedy miałem pójść do pierwszej klasy. Zapytał nauczycielkę, czy mogę zacząć edukację w październiku. Powiedziała, że tak. (...) Później było dyktando. Pani się przeraziła: umiałem pisać tylko drukowanymi literami, bo Ojciec nauczył mnie pisać litery takie, jakie są w gazecie (...)
Janusz Weiss wspomina, że był stosunkowo grzecznym uczniem, jednak pewnego dnia nauczycielka podeszła do niego podczas przerwy na korytarzu i powiedziała: - Proszę, aby jutro do szkoły przyszli twoi rodzice.
(...) Powiedziałem o tym Mamie z zapewnieniem, że nic nie przeskrobałem. Następnego dnia Mama poszła do szkoły.
- Proszę pani - powiedziała nauczycielka. - Syn workiem z kapciami stłukł jarzeniówkę. Rzucał i stłukł. - Ale zapewnia, że nic złego nie zrobił. Czy to na pewno Weiss? (biały w jęz. niemieckim.) - A wie pani... To chyba był Szwarc (czarny w jęz. niemieckim). Szwarc chodził do starszej klasy.
(...) W szkole poznałem Jacka W., który chodził do sąsiedniej szkoły. (...) Jacek skombinował gdzieś laskę trotylu. Długo szukał zapalnika, aż wreszcie udało mu się go zdobyć. Do mnie należało wykonanie lontu. Przez kilka lekcji pracowicie utykałem odcięte od zapałek łebki w rurkowatym sznurowadle. Żadnemu z nas nawet nie przyszło na myśl, żeby sprawdzić, jak długo wykonany przeze mnie lont będzie się palił. Po lekcjach ruszyliśmy na Pole Mokotowskie. Umieściliśmy trotyl pod sporym drzewem i Jacek podpalił lont. Rzuciliśmy się do ucieczki, ale nie zdołaliśmy odbiec zbyt daleko. Lont wypalił się bardzo szybko. Gruchnęło i drzewo się przewróciło. Byliśmy całkowicie ogłuszeni. Następnego dnia w szkole dostałem chyba trzy dwóje, bo nie słyszałem, co mówią do mnie nauczyciele. (...)
(...) Zamiłowanie do tańca i muzyki pojawiło się, kiedy w 1961 roku w Sali Kongresowej pojawił się przybysz z Włoch - Marino Marini
(...) Wtedy też po raz pierwszy z estrady popłynęły dźwięki twista. Włodek zwany Harrym, który mieszkał na parterze w sąsiedniej klatce, miał w domu szpulowy magnetofon i taśmy z koncertu Marino Mariniego. Skombinowaliśmy skądś długi zwój drutu i przeciągnęliśmy go po drzewach aż na wielką topolę na rogu podwórka. Na drzewie przymocowaliśmy głośnik i się zaczęło! (...) Później na taśmach Harrego pojawili się inni wykonawcy: Paul Anka, Cliff Richard, Shadowsi, Brenda Lee i inni. Do nich dołączyły rodzime zespoły: Czerwone Gitary, Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni. I mniej znane: Chochoły, Tajfuny i wiele, wiele innych. (...) Powstał też pierwszy podwórkowy zespół big-beatowy.
(...) Postanowiłem zrobić gitarę elektryczną. Do tak zwanych przystawek, przetwarzających drganie strun na dźwięki najlepiej nadawały się elektromagnesy ze słuchawek z budek telefonicznych. Chłopaki odcinali więc słuchawki, rozbierali je, wyjmowali elektromagnesy i robili przystawki do gitar. (...) Inna sprawa to wzmacniacze. Służyły za nie domowe radia albo magnetofony. Szczególnie te do gitar basowych wymagały głośników o dużej mocy.
Ktoś wpadł na pomysł, że takie głośniki muszą znajdować się w gigantofonach marki Tesla, które rozstawiano podczas pochodów pierwszomajowych
Po pochodzie, nocą, kilku śmiałków udało się w okolice przemarszu pochodu i wróciło triumfalnie z wielkimi głośnikami Tesli. Zrobienie skrzynek ze sklejki nie nastręczało już wielu trudności. Znam kilku wybitnych dziś gitarzystów, którzy właśnie w ten sposób gromadzili swój pierwszy sprzęt. (...)
(...) Na drugim roku studiów wyjechałem na zorganizowane przez ZMS (Związek Młodzieży Socjalistycznej) na Politechnice zimowisko. Stworzyliśmy tam w kilka osób zaimprowizowany kabaret. (...) Zaprosiłem do naszego zespołu koleżankę ze szkoły, która zawsze śpiewał pięknie na szkolnych akademiach, Magdę Umer i Krzysia Knittla, który studiował w Akademii Muzycznej, a także Andrzeja Wojciechowskiego, z którym kiedyś w szkole pisaliśmy teksty do szopek.
W kabarecie znalazł się także Romek Walisiak, który przy akompaniamencie gitary śpiewał z martwa twarzą śmieszne, infantylne piosenki, Andrzej Szymonowicz z architektury i jeszcze kilka osób. Był rok 1967.
Ja wtedy byłem zafascynowany krakowska Piwnicą pod Baranami
(...) Zacząłem pisać teksty dla Magdy i innych, to samo robił Andrzej Wojciechowski. (...) Nadszedł marzec 68 roku i nasze poczynania wziął pod lupę student, który wcześniej nie interesował się naszym kabaretem, tak zwany opiekun klubu. Z ramienia UB (Urzędu Bezpieczeństwa) rzecz jasna. Orzekł, że nasz kabaret jest antypolski! Dlaczego? Trudno zgadnąć. Wyrzucono nas z niemal gotowym gotowym programem z Klubu u Architektów. Gościny udzielił nam inny klub Politechniki, Mospan, mieszczący się w akademiku przy ulicy Kopińskiej.
Nazwaliśmy się Kabaret Abakus, taka architektoniczna nazwa. Premierę daliśmy właśnie na Kopińskiej, dokładnie 8 maja 1968 roku. (...) Nasze przedstawienie nabrało trochę akcentów politycznych. Na przykład, zapowiadałem występ chóru, mówiąc "Tempora mutantur et nos mutamur in illis", czyli "Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się razem z nimi. Chór, w czarnych pelerynach wychodził na estradę i wyśpiewywał...nazwy miesięcy! Głośno. tylko marzec bardzo cichutko.
Albo wychodziłem na scenę i mówiłem coś takiego: - Marcowe upały spowodowały wiele pożarów w całej Polsce. Czerwony kur (Kur, to było nazwisko jednego ze znienawidzonych dziennikarzy) znowu szalaje! Apelujemy raz jeszcze: odbierzmy dzieciom zapałki. Słowo "zapałki" dzieliłem na dwie sylaby za- i -pałki. Wszyscy wiedzieli o co chodzi. (...)
Swoje wspomnienia Janusz Weiss kończy słowami:
(...) Wielokrotnie pisałem, że są one szczęśliwe. (...) Ludzka pamięć jest tak skonstruowana, że przykre wspomnienia zacierają się, grzęzną w zakamarkach niepamięci. Gorzej, jeśli dominują (...) Mam nadzieję, że moje dzieci ze swojego dzieciństwa wyniosą przewagę dobrych wspomnień, a te złe, o ile będą, pójdą w niepamięć w ich wiecznie zielonych Ogrodach.
Żródło: "Pierwszy ogród - wspomnienia Janusza Weissa". Wydawnictwo Zwierciadło sp. z o.o 2012 r.