Jej sportową karierę przerwał tragiczny wypadek, kiedy koledze nie otworzył się spadochron. Spadł wprost pod nogi jej męża. – Albo ja, albo skoki – usłyszała od niego. Wybrała karierę naukowca.
Od dziecka interesowało ją wszystko to, co było na górze.
W latach 50. ub. w. zgłosiła się do Aeroklubu Lubelskiego. Była wtedy studentką I roku.
- Co? Pani z takim nazwiskiem (panieńskie i niemieckobrzmiące Sztejn-red.) i do tego po szkole urszulanek chce do aeroklubu? Niech pani wybije to sobie z głowy!
Działo się to w latach głębokiego komunizmu, gdzie każdy mógł być podejrzany o szpiegostwo czy dywersję, a aeroklub był szczególnie narażony na takich „wywrotowców”
- Ówczesne władze bały się, że ktoś taki jak ja może porwać samolot i czmychnąć na Zachód – mówiła pani Wanda. – W tamtych latach znany był przypadek Witolda Łokuciewskiego, pilota słynnego Dywizjonu 303, który powrócił po wojnie do kraju i zamiast zostać należycie uhonorowanym za męstwo, był szykanowany przez komunistów. Miał m.in. zakaz zbliżania się do lotniska w Radawcu na mniejszą odległość niż 500 metrów.
Wcześniej profesor Brzyska chciała zostać pilotem. Zabrakło jej 3 centymetrów. Na kurs przyjmowali osoby o wzroście co najmniej 160 cm. Była tak zdesperowana, że przed kolejnymi badaniami lekarskimi, położyła się na stole i prosiła kolegów, żeby jeden ciągnął ją za nogi, a drugi za głowę. Myślała, że w ten sposób uda się dodać te nieszczęsne centymetry. Pozostało jej spadochroniarstwo. Podczas swojej kariery (była w kadrze narodowej) oddała 149 skoków. Na ten ostatni nie pozwolił mąż.
Miała patriotyzm we krwi
Jej dziadek był właścicielem dużego majątku koło Kowna. Miał 400 hektarów ziemi. Pradziadek z kolei pochodził podobno ze Szwecji. W latach 30. ub. w. pani Wanda mieszkała w Krakowie. Czasami zachodziła z mamą do apteki, której właścicielem był akurat Szwed. Za każdym razem aptekarz mówił mamie, że „pani córka to typowa Szwedka”.
- Kiedy już jako dorosła kobieta przedstawiałam się swoim imieniem, to często słyszałam: „O, Wanda - to ta, która nie chciała Niemca”. Miałam zawsze odpowiedź: „Wanda, co nie chciała Niemca, ale z tego nie wynika, że chciała bolszewika”. Kiedy mój ojciec usłyszał o tworzących się legionach Piłsudskiego, to nie wahał się ani chwili, żeby do nich przystąpić. Dziadek był dumny, mimo że wszyscy dużo potem straciliśmy. Dziadkowi odebrano za karę część majątku, a ojcu zabroniono wjazdu na Litwę. Po wojnie majątek został znacjonalizowany. Nie zostało po nim nic. Większość rodziny wyjechała stamtąd. Poza dziadkiem, który nie chciał opuścić rodzinnych stron.
Wojenna zawierucha sprawiła, że do dzisiaj rodzina nie wie, kiedy, gdzie i jak umarł
- Miałam szczęśliwe dzieciństwo – wspominała Wanda Brzyska. - Pamiętam, że w Krakowie mama odprowadzała rano mojego brata do szkoły, a po południu razem go odbierałyśmy. Zbyszek pewnego dnia został bohaterem. Mnie jako jego siostrę spotkał ten sam zaszczyt. Wszystko przez marszałka Rydza-Śmigłego, który akurat obchodził urodziny. Szkoły wysyłały mu życzenia. Zbyszek wysłał mu podobne, ale nie w imieniu całej klasy, ale jako Zbysio z IId.
Nikt się nie spodziewał, że po pewnym czasie na adres szkoły przyjdzie list z podziękowaniami dla Zbysia od samego marszałka, a mój braciszek był na ustach wszystkich.
Z Krakowem wiązało małą wówczas Wandzię jeszcze jedno wspaniałe wspomnienie. Jeszcze za jej życia w Polsce było niewiele osób, które mogły o sobie powiedzieć, że miały swój udział w budowaniu kopca marszałka Józefa Piłsudskiego. A Wandzia wówczas jako kilkuletnia dziewczynka, małą, drewnianą taczką woziła ziemię na jego kopiec.
Z Krakowa cała rodzina Sztejnów przeniosła się do Lublina. Tu zastała ich wojna
Wigilia 1939 r. była smutna. Bez ojca. Na szczęście wiedzieli, że żyje i ma się całkiem dobrze. Wysyłał im listy. Pisał, że był internowany i planuje dostać się przez Włochy do Francji. Ojciec pozostał wierny mundurowi i wojsku. Służył w RAF-ie. Latał jako nawigator. Z Anglii dostawali też od niego regularnie paczki. Dzięki nim udawało się łatwiej przetrwać okupację, kiedy o żywność było bardzo trudno.
- Któregoś dnia do naszego mieszkania zapukał znany na dzielnicy volksdeutsch o nazwisku Rudzki – wspominała pani Wanda. - Stwierdził, że teraz on tu będzie mieszkał, a my mamy się wynosić. Tego samego dnia przywiózł swoje meble, a my w tym czasie znosiliśmy swoje na dół. Mama załatwiła inne mieszkanie – na parterze. Następnego dnia, mama razem z tym volksdeutschem poszła do biura meldunkowego, żeby się zarejestrować pod nowym adresem. Urzędnik spojrzał na polskobrzmiące nazwisko volksdeutscha, potem na nazwisko mamy - Sztejn - i zdezorientowany spytał, kto kogo właściwie wyrzuca z mieszkania.
Wyzwolenie pamiętała jak przez mgłę. W mieście było słychać strzały, wybuchy.
Do ich mieszkania wprowadził się rosyjski oficer. - To był porządny człowiek – mówiła o nim Wanda Brzyska. - Przynosił smakołyki, jak spaliśmy, to prosił mamę, żeby nas obudziła, bo ma jakieś frykasy dla nas.
Był sympatyczny, ale do czasu. Pewnego razu szykował się na jakieś spotkanie. Kiedy był już gotowy do wyjścia, stwierdził, że przydałaby mu się chusteczka.
- Oficer, a nie ma własnej chusteczki? – wypalił jej brat.
Sowiecki oficer spurpurowiał na twarzy.
- Gdyby to były inne okoliczności, palnąłbym ci w łeb – powiedział.
Po wojnie mama dość szybko nauczyła się żyć w nowych realiach. Dla władzy komunistycznej ojciec Wandy Sztejn był osobą co najmniej podejrzaną, bo walczył w „niewłaściwej” armii.
Mama Wandy ostrzegła dzieci, że jeżeli ktoś będzie się pytać o ojca, to miały odpowiadać, że zaginął na wojnie.
Wkrótce Wanda, już jako nastolatka wróciła do szkoły. Do urszulanek. Na świadectwie gimnazjalnym miała same piątki. Bez egzaminu dostała się do liceum.
Maturę zdała celująco. Nie miała problemu z wyborem kierunku studiów. Wybór mógł tylko jeden – chemia.
Na egzaminie wstępnym odpowiedziała bezbłędnie.
- Wyszłam zadowolona z siebie – mówiła we wspomnieniach profesor Wanda Brzyska. - Za mną wybiegł profesor Hubicki, który był przewodniczącym komisji egzaminacyjnej.
- Dziecko, zaczekaj! – usłyszała.
Stanęła zaskoczona.
- Coś ty za bzdury tam opowiadała?
Jeszcze bardziej się zdumiała.
- Panie profesorze, przecież dobrze odpowiadałam.
- Tak? A co powiedziałaś, kiedy cię spytali, dlaczego nie należysz do ZMP?
- Że to jest niezgodne z moimi przekonaniami i że mam inne poglądy.
Profesor uniósł wzrok do góry i głośno westchnął.
- Pamiętaj, żebyś tak nigdy więcej nie mówiła. Może jakoś to załatwię.
Z podobnym przypadkiem spotkała się już wcześniej w liceum.
Szkołą urszulanek interesowali się wówczas panowie z bezpieki
Bolało ich, że uczniowie nie zaangażowali się w tworzenie koła ZMP. Sprawdzali też, czy w salach lekcyjnych wiszą portrety Stalina i Bieruta.
- Kiedyś poprzekręcałam ich podobizny do góry nogami – śmiała się pani Wanda. - Nie wiedziałam, że za to można było pójść do więzienia. Mieliśmy wtedy wspaniałych, przedwojennych jeszcze nauczycieli, którzy nie akceptowali ówczesnej władzy, ale musieli tak lawirować w meandrach nauczania, żeby ani nam, ani im nie stała się krzywda. A trzeba pamiętać, że były to czasy, kiedy więzienie groziło nawet tym, którzy niezbyt rzewnie płakali na wieść o śmierci Stalina.
Kiedy zdawała maturę, ojciec mieszkał już w Holandii. Bał się wrócić do kraju. Wielu jego kolegów nowe władze wsadziły za kratki. Do tego nosił to niemieckobrzmiące nazwisko…
Niedługo po śmierci mamy, Wanda spotkała się wreszcie z ojcem. Poleciała do Amsterdamu. Poznała go od razu. Podbiegła do niego z krzykiem radości już na hali przylotów. Płakali, śmiali się na przemian. Ludzie się zatrzymywali i pytali, co się stało. Kiedy się dowiedzieli, wtedy i inni zaczęli płakać; rozległy się nawet brawa.
Sztejn odwiedził Polskę dopiero pod koniec lat 60. Widzieli się wtedy po raz ostatni. O jego śmierci dowiedzieli się od Niemki, od której wynajmował mieszkanie. W testamencie kazał się skremować, a prochy rozsypać po ogrodzie.
Na studiach
To były pierwsze lata UMCS. Instytut Chemii dopiero powstawał. W latach 50. i 60. polityka była na uczelni wszechobecna. I zaczęły się problemy dla młodej, niepokornej studentki Wandy Sztejn. Nie chciała się zapisać do żadnej partyjnej organizacji, a z tej, do której wszyscy należeli „z automatu”, czyli ZSP – wyrzucili ją.
Tuż po studniach wróciła do licem u urszulanek. Ale już nie jako uczennica. Tym razem w innej roli – nauczycielki.
Już pierwszego dnia oberwało jej się od…pani woźnej. W szkole były schody przeznaczone dla uczniów, oraz drugie, tzw. królewskie, których mogli używać jedynie nauczyciele. Ona oczywiście od razu skierowała się ku schodom „królewskim”.
- Dziecko, gdzie ty leziesz, to są schody tylko dla nauczycieli – kiedy się odwróciła, to zobaczyła, że to pani woźna ją tak strofuje.
Nie pomogły tłumaczenia i prośby. Pani woźna nie uwierzyła w jej zapewnienia, że jest nową nauczycielką i musiała iść „normalnymi” schodami.
Na UMCS-ie pracowała do 70. roku życia. Zaczynała w nieciekawych czasach. Schody zaczęły się już na pierwszym szczeblu zakładu, który musiał przejść każdy nowy pracownik. To dział kadr. Szefowa tego działu uważnie przeglądała dokumenty nowej pracownicy. Czytała dokładnie podanie, najdłużej życiorys.
- Pani chce uczyć studentów? Z takim pochodzeniem?
O dziwo, przemilczała niemieckobrzmiące nazwisko, które w wielu przypadkach – w tamtych latach - wprawiały urzędników w zakłopotanie. A nuż ta Sztejn to agent obcego wywiadu?
Urzędniczka raz jeszcze przejrzała dokumenty i znalazła kolejny „argument”:
- Przecież pani chodziła do urszulanek – rzuciła gniewnie.
- Tak, zgadza się, razem z pani córką.
Kadrowa nie chciała zgodzić się jednak na etat dydaktyczny. Przyszła pani profesor została pracownikiem technicznym.
- Zaczynałam od wożenia furmanką odczynników chemicznych – mówiła pani Wanda. - Wtedy nie myślałam o doktoracie czy profesurze. Zacisnęłam zęby i tak jeździłam jako pracownik fizyczny, bo przecież według komunistów to była jedyna bezpieczna dla ustroju praca dla mnie.
Nigdy nie zapisała się do partii. Polityką nie interesowała się. Polityka zainteresowała się nią sama.
Na wydziale mieli donosiciela. Pewnego razu podszedł do niej dyrektor administracyjny. Porządny i uczciwy człowiek.
- Pani Wando, na biurku rektora leży donos na panią – ostrzegł ją.
Po latach dowiedziała się, że rektor podobne donosy wrzucał do kosza. Z tym, który ją dotyczył - postąpił podobnie.
Pewnego dnia do jej gabinetu zapukał ów donosiciel. Stanął nieśmiało w progu i poprosił o rozmowę.
- Pani profesor, chciałem zrobić doktorat. Nie tyle ja, ile partia mi kazała.
- No cóż, skora partia panu kazała, to niech pan robi doktorat w partii – odparła bez zastanowienia.
Co jest w życiu najważniejsze?
Zawsze podkreślała, że w życiu trzeba być sobą. Niczego nie udawać.
- Mnie się to udawało przez cały czas – mówiła. - Jeśli coś działo się wbrew moim przekonaniom i wartościom, mówiłam o tym głośno. I niczego do dzisiaj nie żałuję. Czerpałam z życia pełnym garściami, nie kalkulując, czy coś mi się opłaca, czy też mogę stracić. Słuchałam swojego wewnętrznego głosu. Dziwię się, że ludzie nie dowierzają swojemu sumieniu. Któż nas bardziej zna od niego? Zawsze też powtarzałam: ciesz się człowieku chwilą! Nie jęcz i nie biadol z byle powodu. Pamiętam, że kiedyś często chodziłam na obiady do stołówki w gmachu lubelskiego radia. Pewnego razu usiadł koło mnie znajomy profesor KUL-u.
- Pani Wando, jak pani to robi, że pani jest ciągle uśmiechnięta?
- To bardzo proste. Wystarczy się cieszyć z każdej, nawet najmniejszej drobnostki, wtedy uśmiech sam się pojawi.