Podobne artykuły:
To dzięki niemu tysiące chorych na całym świecie uniknęło ślepoty. Jego metoda leczenia zaćmy wprawiła kiedyś w osłupienie prawie cały medyczny świat. Dotychczasowe sławy okulistyki z niedowierzaniem, a potem z podziwem patrzyły na metody jego leczenia.
Wprawdzie próby leczenie zaćmy podejmowano już w starożytności, ale skuteczna okazała się dopiero metoda profesora z Lublina
To on odkrył, że po znacznym obniżeniu temperatury (do minus 70 st. Celsjusza), zabieg na chorym oku staje się o wiele prostszy, a co najważniejsze – przynosi efekty. Było to dla wielu tak banalnie proste, że początkowo podchodzono do tego z dużą rezerwą. Kiedy okazało się, że po operacjach tą metodą wzrok odzyskują nawet pacjenci, którym zaćma nie pozwalała normalnie funkcjonować, zaczęto profesora nazywać cudotwórcą. Nic dziwnego, według statystyk, w latach 60. ub.w. na całym świecie na zaćmę chorowało prawie 20 milionów osób.
Co ciekawe, na tę metodę leczenia zespół okulisty wpadł dosyć przypadkowo. Pracowali bowiem wtedy nad możliwością przechowywania rogówki i soczewki do przeszczepów . Wtedy właśnie zbudowano aparaturę, która znacznie oziębiała tkanki. Jak się okazało, w ten sposób można było też usuwać zmętniałą soczewkę powodującą zaćmę nie narażając przy tym pacjenta na poważniejsze powikłania. To była rewolucja.
Mało kto z jego zachodnich kolegów po fachu zdawał sobie sprawę, jak trudne były początki jego pracy w Lublinie.
Pierwsze laboratorium wraz z salami szpitalnymi utworzone zostało w opuszczonym mieszkaniu
Było to pod koniec lat 40. Brakowało wówczas wszystkiego: łóżek, lekarstw, narzędzi. Dopiero w 1954 r. poprawiły się warunki, kiedy cały zespół przeniósł się do znanego pałacyku z XIX w. przy ul. Chmielnej w Lublinie.
Był rok 1960, kiedy o mało znanym okuliście z Lublina zaczęło być coraz głośniej. On sam był początkowo zaskoczony medialnym szumem wokół siebie. Profesor Krwawicz nie lubił wiele mówić ani o sobie samym, ani o swoich osiągnięciach. Powtarzał często, że „nauka nie znosi reklamy”.
Jego kariera potoczyła się w błyskawicznym tempie. Był zapraszany na sympozja, wykłady i odczyty. Na początku nie mówił biegle po angielsku. Kiedyś przeprosił za to innego, także znakomitego profesora z Włoch. Ten uśmiechnął się lekko i powiedział, że „i tak mówi lepiej po angielsku niż on po polsku”. A to, że nie znał żadnego słowa po polsku, to inna sprawa.
W oczach kolegów okulistów uchodził za człowieka majętnego
Ci z Zachodu sądzili, że za każdą operację dostaje sowite wynagrodzenie. Przez myśl im nie przeszło, że w latach 60. profesor miał dylemat, czy wystarczy mu ma taksówkę na lotnisko, ponieważ nocleg w hotelu np. w Zurichu stanowił równowartość jego miesięcznej pensji.
Do lubelskiej kliniki przyjeżdżali przez lata specjaliści z całego świata, żeby podpatrywać nowatorskie metody leczenia lubelskiego okulisty. Wyjeżdżali do siebie z bagażem nowych doświadczeń, nadziei i planów.
Ale byli też tacy, którzy nie do końca wierzyli w skuteczność leczenia zaćmy tą metodą. W latach 60. najwięcej sceptyków przyjeżdżało z klinik okulistycznych m.in. Stanów Zjednoczonych i Anglii. Jeden z angielskich profesorów przez wiele dni obserwował pokazowe operacje. Wszystkie zakończyły sie pełnym powodzeniem.
Po pewnym czasie profesor Krwawicz pojechał na wyspy z rewizytą. Okazało się, że Anglicy nie korzystają jeszcze z jego metody. To nieco zdziwiło profesora, zwłaszcza że jego metoda była już wówczas powszechnie stosowana na świecie. Znajomy Anglik wyjawił mu sekret: przyznał, że ten angielski profesor, który był w Lublinie, powiedział po powrocie, że przez 10 dni obserwował nowatorskie metody operacji, ale doszedł do przekonania – co oznajmił swoim angielskim kolegom – że Krwawicz jest albo wariatem albo geniuszem. „Z tą metodą to my jeszcze poczekajmy” – podsumował na koniec.
Był to jednak jeden z nielicznych niedowiarków w medycznym świecie
Inny profesor, z Kolumbii podziękował publicznie okuliście z Lublina za to, że teraz przed operacją wesoło pogwizduje do lustra, bo wie że operacja się uda. Wcześniej bywało z tym różnie. W Ameryce Południowej operacje zaćmy przeprowadzano często nawet w maleńkich szpitalach. O ile lekarzy nie trzeba było specjalnie przekonywać do zabiegu metodą profesora z Polski, o tyle nieufni bywali sami pacjenci. Były przypadki, kiedy lekarze musieli uciekać się do sprytnego wybiegu, żeby zachęcić takiego pacjenta do zgody na zabieg i obiecywali mu np. koszulę wręczaną po operacji.
Prywatnie profesor Tadeusz Krwawicz był człowiekiem otwartym i wymagającym. Był surowy dla swoich współpracowników. Często podkreślał, że patrzy im podczas operacji na ręce, nie dlatego że im nie ufa, ale dlatego że to on odpowiada za zdrowie pacjenta, bo to właśnie on kogoś do tej operacji wyznaczył.
W lutym 1963 roku o jego nowej metodzie operacyjnego leczenia krótkowzroczności pisał "Kurier Lubelski": (...) Wynik przeprowadzonych przez niego żmudnych, niezwykle precyzyjnych i wymagających "anielskiej" cierpliwości badań stanowi światową sensację medyczną. Pięciu pacjentów, którzy z pełnym zaufaniem powierzyli profesorowi swoje bardzo źle widzące oczy WIDZI NORMALNIE (...)
Profesor interesował się m.in. sztuką oraz malarstwem. Podkreślał, że jest w stanie rozpoznać niektórych malarzy na podstawie tego, w jaki sposób malowali oczy swoim postaciom. Znajomi profesora wspominają, że w ten sposób potrafił rozpoznać każde dzieło m.in. Jacka Malczewskiego.
Co ciekawe, Tadeusz Krwawicz być może nigdy nie zostałby lekarzem, gdyby nie przypadek
A właściwie dwa: pierwszy, kiedy poszedł na studnia na Akademię Górniczo-Hutniczą i zamiast przedmiotów ścisłych zafascynowały go wykłady z higieny, które - jakby nie patrzeć - bliższe były medycynie aniżeli matematyce. I drugi przypadek – kiedy w akademiku poznał studentów medycyny. Tak mu „namieszali” w głowie, że po roku postanowił zmienić kierunek studiów. Na szczęście miał wyrozumiałego ojca, który się na to zgodził.
Tadeusz Krwawicz był też zapalonym myśliwym. W polowaniach brały udział jego ukochane psy: Hektor i Jazon. Profesor bardzo przeżył śmierć tego pierwszego. Hektor, tak, jakby przeczuwając swój koniec, położył się w nocy przed drzwiami profesora, czekając na jego poranne wstawanie. Kiedy pan domu otworzył rano drzwi, jego ukochany wyżeł już nie żył. Został pochowany w ogrodzie pod drzewem razem w ulubionym kapeluszem myśliwskim profesora. Wkrótce odszedł też wilczur Jazon, który również czasami jeździł z nim na polowanie na kaczki. Jazon był dobrym pływakiem. Obydwa psy często czekały na swojego pana na lotnisku. Zabierała je tam żona profesora. Wszyscy cierpliwie czekali na jego powrót.
Wielu zapamiętało go jako postawnego mężczyznę, z charakterystycznym lwowskim akcentem (stamtąd pochodził). Palił papierosy, których marka do dzisiaj jest mało znana – były to „nysy”.
Zmogła go ciężka choroba serca. Zmarł w 1988 r. Pięć lat później jego imię nadano Katedrze Okulistyki Akademii Medycznej w Lublinie. Równocześnie wręczono pierwszy Złoty Medal Tadeusza Krwawicza, ufundowany przez Fundację jego imienia. Został pochowany w Kazimierzu Dolnym. Tu, na ul. Szkolnej znajduje się do dziś wspaniała drewniana willa z 1935 r., w której profesor mieszkał. Wielu lublinian być może nie wie, że ślad po nim pozostało nim również w Lublinie – to wspaniała willa przy ul. Ogrodowej. Po jego śmierci zamieszkał tu również okulista. Również znany.