Hiszpańskie tereny dotknięte powodzią cechowała niska lesistość oraz znaczne nachylenie, co sprzyjało szybkiemu spływowi wody - tłumaczy ekohydrolog prof. Maciej Zalewski z Europejskiego Regionalnego Centrum Ekohydrologii Polskiej Akademii Nauk (ERCE PAN). W Polsce, gdzie zginęło dziewięć osób, opady były znacznie mniejsze i rozłożone w czasie.
Prof. Zalewski przypomina, że po wielkiej powodzi w 1957 r. rzeka Turia została przesunięta poza centrum Walencji, jednak w obliczu globalnego ocieplenia, nowe koryto okazało się niewystarczające. — Błędem było samo ograniczanie gospodarki wodnej do prostowania koryt — dodaje.
– Teren jest często górzysty, a oni wybetonowali sobie okolice: zrobili betonowe murki, betonowe podjazdy, betonowe ulice, betonowe zasieki. I teraz tą gładką rynną woda pędzi jak lokomotywa, a nie płynie spokojnie jak korytem rzeki – zauważa z kolei Przemysław Rembielak, wieloletni strażak.
Dr Sebastian Szklarek, inny naukowiec z ERCE, zwraca uwagę na brak przygotowania hiszpańskich służb i mieszkańców na powódź błyskawiczną. Próby ucieczki autami zamiast ewakuacji na wyższe piętra mogły przyczynić się do tragedii - podkreśla w rozmowie z Onetem.
W Hiszpanii - podobnie jak w Polsce - coraz bardziej widoczne są skutki globalnego ocieplenia. Prof. Zalewski podkreśla konieczność lokalnych działań mających na celu retencjonowanie wody. Chodzi m.in. o tworzenie "ogrodów deszczowych", które mogą przyczynić się do zmniejszenia ryzyka powodzi i poprawy jakości życia mieszkańców.